Z powrotem na Curaçao. Jak to brzmi! "Z powrotem na
Curaçao"... Ale szczerze mówiąc wolałbym to powiedzieć za jakiś czas. Wrócić
tutaj kiedyś - to marzenie, które teraz zastąpiło niegdysiejszą fantazję, by w
ogóle tu przyjechać - uśpioną od wielu lat, nagle realną. Czy gdybym tu
przyjechał w 1992 roku, a nie do RPA, zajmowałbym się dziś papiamentu? Całkiem
możliwe. (Na UvC przyjeżdża właśnie Amerykanka, która w Stanach uczy papiamentu; przyjeżdża ze swoimi studentami.)
Ale mam przy okazji tego przyjazdu/"powrotu" na Curaçao też inne refleksje. Należę do pokolenia, które wychowało się
bez paszportu w domu, musiało składać podania, czekać, znosić upokorzenia,
jeśli nie na milicji, to w ambasadach, stojąc przed w kolejkach przed ambasadami, konsulatami, czekając
na wizy, przedkładając różne zaświadczenia, co się ma, ile dolarów na koncie w
banku itp. itd. Wszystko po to, by zobaczyć kawałek świata, choćby w jego najbliższej europejskiej
części. W moim przypadku, aby jeździć do Niderlandów, słuchać języka z przysłowiowymi
motylami w brzuchu, słuchać karylionów, przywozić książki, zdobywać znajomości… Pamiętam jak kiedyś załatwiłem wizę do Holandii/Beneluksu w ciągu jednego dnia! To był swoisty rekord, bo zazwyczaj trwało to z tydzień lub dłużej. Oczywiście jako niederlandysta i tłumacz, którego tam znano. Dziś z paszportem w nachkastliku przy łóżku i dowodem osobistym w portfelu, który przecież dziś w Europie wystarcza do przemieszczania, nadal
rozkoszuję się swobodą podróżowania, przekraczania granic, cieszy mnie to jak
dziecko. Szklanka jest pełna, nawet jeśli czasami tylko w połowie, bo są
różnego rodzaju ograniczenia, finansowe, a może jeszcze bardziej czasowe. Jednym słowem świat zamknięty - wydawało się - na amen stanął potem
ni stąd ni zowąd otworem i taki pozostał. Oby na zawsze.
|
(Kampus UvC w Willemstad, fot. J. Koch) |
|
(Kampus UvC w Willemstad, fot. J. Koch) |
Przyjechałem zatem z powrotem na Curaçao – brzmi dobrze. Ha,
ha! a że z Bonaire, brzmi jeszcze lepiej! To, że akurat do pracy, wcale mnie nie
studzi, nie zniechęca, przeciwnie – nakręca. Poniedziałek, początek tygodnia i
początek tutejszych zajęć. Znów, tak jak na Arubie i na Bonaire, wykłady będą
transmitowane w pozostałych lokacjach. Studenci na dwóch pozostałych wyspach przysłuchują się, mogą
zadawać pytania, komentować. Zawsze obecny jest technik, który czuwa nad szczegółami,
łączami, całością. Ciekawe, że większość pytań pochodzi od uczestników kursu z
Aruby. Grupa jest tam najliczniejsza, ale to chyba nie ten powód. Może są najbardziej
zmotywowani? Nie, tego też nie mogę stwierdzić z całą stanowczością. Może to
obecność prof. Wima Rutgersa, który tam mieszka i przylatuje na zajęcia na Curaçao? Po moich ostatnich arubańskich zajęciach, kiedy
wracaliśmy do domu, powiedział mi, że dostał podwójny komplement. Kiedy czekał
pod salą na koniec moich zajęć, pierwsza studentka, która wyszła z sali, zobaczywszy go powiedziała: „To drugi Wim!” Odczuł to jako pochwałę pod swoim adresem za jego
własne zaangażowanie na zajęciach, a porównanie jego samego z dopiero co, kilka
wykładów wcześniej, poznanym profesorem
z Polski, potraktował i jako pochwałę nowego wykładowcy, i tego, że to on miał
udział w wyborze gościa. Nie powiem, miło mi było to usłyszeć. Każdy potrzebuje
pewną porcję głasków, jeśli nie dziennie, to na pewno tygodniowo.
Oto moi studenci na Curaçao:
|
(fot. Y. Plet) | | | | | | | |
|
(fot. Y. Plet) |
|
(fot. J. Koch) |
Dziś na Curaçao na tapecie moja siostra Murzynka, tj.
Moja siostra Murzynka. Nowela Coli Debrota
z 1935 roku to klasyczny, niemal założycielski tekst dla tradycji niderlandzko-antylskiej
literatury. Książkę czytają w szkole, znają dość dobrze, regularnie powraca w
różnorakich interpretacjach i omówieniach. Ot, chociażby w niedawnym,
wywołującym polemiczne reakcje odczycie
Waltera Palma.
Cóż, trzeba mieć
jakąś wschodnioeuropejską bezczelność, aby tu przyjechać i im o tym wykładać. To
jakby przyjechać do Polski z antypodów i wykładać Mickiewicza czy objaśniać
rodakom Gombrowicza. Pisałem już artykuły na temat tego utworu. Także dla moich polskich studentów wykładam już od lat o Debrocie, ale przygotowując się do wyjazdu
znów/jeszcze inaczej przeczytałem książkę. Znalazłem w niej sporo nowych punktów zaczepienia.
Napiszę referat na konferencję we wrześniu. Potem artykuł.
|
(fot. Y. Plet) |
Nie będę opowiadać noweli. Sami przeczytajcie. Jest dostępna w oryginale w Cyfrowej Bibliotece Literatury Niderlandzkiej (
DBNL). I po polsku w przekładzie Maryli Metelskiej w antologii
Z Kraju Złotego Lwa (1975). Tłumaczenie niezłe, w każdym razie jak na tłumaczenie z drugiej ręki, bo nie z oryginału. Więc jest trochę miejsc, które wymagałyby poprawek. Zacytuję fragment. Chodzi o miejsce na stronie 123, gdzie mowa jest o niewolnikach i wykonywanych przez nich niegdyś pracach.
|
(fragm. noweli Coli Debrota, Moja siostra Murzynka, tł. M. Metelska, w: Z Kraju Złotego Lwa, PIW 1975) |
Przywodzi mi to na myśl Bonaire i domki dla niewolników wybudowane w 1850 roku - dziś wielka i co tu dużo ukrywać malownicza atrakcja turystyczna.
|
(fot. J. Koch) |
|
(fot. J. Koch) |
|
(fot. J. Koch) |
|
(fot. J. Koch) |
|
(fot. J. Koch) |
|
(fot. J. Koch) |
|
(fot. J. Koch) |
|
(fot. J. Koch) |
|
(fot. J. Koch) |
Domki dla niewolników? Tak!
Na malowniczej plaży? Tak!
Ale ich pobyt tutaj był związany z ciężką pracą fizyczną w solankach. Mieszkali w położonym w północnej części wyspy Rincón (hiszp. 'kąt', 'zakątek').Osadę założyli jeszcze Hiszpanie w 1527 roku i specjalnie wybrali dolinę otoczoną wzgórzami, a nie na wybrzeżu, aby nie prowokować ataków. Holendrzy rozwinęli pozyskiwanie soli z solanek w północnej, ale też południowej części wyspy. Niewolnicy mieszkali w Rincón i wędrowali ponad siedem godzin do solanek. Wracali w sobotę na weekend. Najpierw były tutaj szałasy, dopiero potem wybudowano te domki mieszczące dwóch niewolników. O wiele lepsze od baraków dla kilkunastu czy kilkudziesięciu ludzi. Zresztą niewolnicy też woleli takie mniejsze. Widać liczono się w tym względzie z ich preferencjami.
|
(fot. J. Koch) |
Niewolnicy robili to, co dziś robią buldożery i specjalne maszyny.
|
(fot. J. Koch) |
|
(fot. J. Koch) |
|
(fot. J. Koch) |
|
(fot. J. Koch) |
Niedaleko solanek wybudowano w 1837 roku trzy piramidy. Miały pomóc kapitanom w orientacji, gdzie mają przybić do brzegu, który w tej części wyspy praktycznie niewiele wystaje ponad linię wody.
|
(fot. J. Koch) |
|
(fot. J. Koch) |
|
(fot. J. Koch) |
|
(fot. J. Koch) |
Po abolicji w 1863 roku nie tylko plantacje na Bonaire nie były opłacalne bez niewolniczej pracy, ale także pozyskiwanie soli stało się coraz mniej rentowne. W końcu go zaprzestano. Pod koniec lat sześćdziesiątych front robót otworzyli Amerykanie, a następie holenderski koncern AKZO. Groziło, że działalność ta położy kres obecności flamingów w tym rejonie. Na szczęście zarezerwowano obszar 55 hektarów dla różowych ptaków.
|
(fot. J. Koch) |
|
(fot. J. Koch) |
Dziś pompuje się wodę morską do specjalnych basenów. Tam przez rok odparowuje, sól się krystalizuje, potem się ją czyści, zbiera w pryzmy i wywozi drogą morską.
Ludzie natomiast siadają do samolotu i lecą 20 minut na Curaçao...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz