środa, 16 lipca 2014

Waterfront i zachody słońca, albo Bonaire kulinarnie (II)


(fot. J. Koch)
Lądowanie na wyspie, która jest rajem dla nurków, ale też dla smakoszy nie jest to zła destynacja.


Stolica Bonaire to Kralendijk. Bardzo holenderska nazwa. Dosłownie 'wał', 'grobla' (dijk), choć tym razem z 'korali' (koraal - koralen). Widać je wszędzie - na plaży pełno koralowego gruzu.

Dodaj napis
Sama miejscowość jest niewielka. Jak wszystko na wyspie. Bardzo ludzkie, rzec można spacerowe rozmiary ma stolica. W każdym razie ścisłe centrum. Mieszkaniowe dzielnice, składające się, jak w RPA czy USA, z parterowych domów, rozciągają się na stosunkowo znacznym obszarze.

Pierwszego dnia, zaraz po przylocie, poszedłem na dłuższy spacer z aparatem fotograficznym w dłoni.

Bonaire jest specjalną gminą Holandii, więc flizy są jak najbardziej na miejscu.

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)
Podobnie na miejscu jest holenderska policja...

(fot. J. Koch)
Podczas spaceru natrafiłem na ulicę Coli Debrota, szumnie zwaną tutaj Bulwarem Gubernatora Nicolaasa Debrota (Bulevar Gobernador Nicolaas Debrot).

(fot. J. Koch)
Bulwar biegnie równolegle do linii brzegu; oddzielony od wody szeregiem budynków. Na pewnym odcinku staje się nawet nadmorską jednokierunkową ulicą, by bliżej centrum przejść w nieco większą Keję Gubernatora Nicolaasa Debrota (Debrot Kaya Gobernador Debrot).

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)
Mieszkańcy, jak widać, są do dzisiaj dumni, że ich rodak jako pierwsza osoba z wysp (landskind) pełnił funkcję gubernatora Antyli z mianowania królowej holenderskiej. Przed nim byli to zawsze Holendrzy. Debrot faktycznie jest rodakiem, choć trudno stwierdzić istnienie powszechniejszej antylskiej tożsamości, a więc samo pojęcie 'rodaka' można podać w wątpliwość. Na pewno nie ma jednej tożsamości, nijako do wewnątrz Antyli, bo tutaj różnice są duże, zbyt duże, aczkolwiek nie zawsze dostrzegalne dla przybysza z zewnątrz. To różnice historyczne, etniczne, ba, nawet językowe: wszędzie przekonywano mnie, że na kolejnej wyspie mówi się już innym papiamentu. Owszem istnieją lokalne różnice, ale są dodatkowo wyolbrzymiane, ponieważ język wydaje się naturalnym, widocznym oraz bezpieczniejszym środkiem wyrażania odrębnej tożsamości niż, na przykład, rasa. Ale wobec świata zewnętrznego na pewno jest coś takiego jak antylskość. Co się zaś tyczy Debrota, to na Bonaire może być uważany za krajana, bo rodzina pisarza tutaj właśnie mieszkała. Ojciec miał plantację. Cola mieszkał na wyspie tylko dwa pierwsze lata swojego życia, ale rodzina była na wyspie znana. I jest do dziś.

Nie mogę sobie odmówić zamieszczenia kilku fotografii z tego spaceru.


(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)
Po zrobieniu wielu zdjęć zgłodniałem i postanowiłem usiąść w La Guerenica, bo było niedaleko, lokal jest przy bulwarze i ma ładny widok na morze. Restaurację polecono mi w Hotelu Central, gdzie się zatrzymałem. Na tarasie przywitała mnie sumiasta gałązka oliwna ze wspaniale chłodną wodą. Zamówiłem piwo 'Polar'.

(fot. J. Koch)
Rozejrzałem się i roztaczający się widok potwierdzał niedwuznacznie, że dobrze wybrałem. Nie pozbędą się mnie, okopię się tutaj i będę się rozkoszować do nocy! Ale najpierw zachód słońca...

(fot. J. Koch)
Dla zabicia czasu dostałem też jakąś przekąskę (czipsy z kassawy z sosem).

(fot. J. Koch)
Zamówiłem tuńczyka. Do tego kieliszek argentyńskiego wina szczepu Malbec. Z dodatków - frytki. Doskonałe zresztą, jak najlepsze w Belgii: skórka krucha, w środku miękkie, więc pewnie dwukrotnie smażone (to tajemnica dobrych frytek); tłuszcz świeży, bo ładnie pachniały.

(fot. J. Koch)
A tak wyglądała potrawa z bliska. Ryba była bardzo smaczna i dobrze przyrządzona. Wręcz wyśmienita. Wbrew pozorom były to trzy porządne kawałki. Powiem, że jedynie marchewka, choć odpowiednio krucha, to niepotrzebnie muśnięta była sosem w kolorze pomarańczowym, o smaku sosu do krewetek, i - moim zdaniem - nie do końca pasowała / smakowała w tym zestawie. Towarzyszący całości zielony szparag był za to ekstra, kruchusieńki; szkoda, że tylko jeden).

(fot. J. Koch)
Za towarzysza, po drugiej stronie stołu, miałem zachodzące słońce. By nie jeść samemu i nie pić samemu, obserwowałem zmieniające się barwy. Prawdziwa feeria kolorów.

(fot. J. Koch)
Powoli zapadał zmierzch. Bardzo dobrze wybrałem to miejsce. Widać było i zachód słońca, i przechodzących spacerowiczów. Była palma i jacht. Obrazek jak malowany. Sam bym tego lepiej nie wyreżyserował.

W miarę jak zachodziło słońce przypomniało mi się, co Debrot pisał w swojej noweli o tej porze między dniem a nocą.

Bij het vallen van de avond kon men soms, in de uiterst korte schemering van de tropen, op de top van een lange smalle cactusstengel een papegaai zien zitten: roerloos, afgodisch terwijl rose plekken van de afgrijselijk bloederig ondergaande zon het landschap van kale heuvelen zo eigenaardig kleurden, dat Frits hierbij niet alleen terugdacht aan het westelijk landschap van het eiland, maar ook aan de baljurk, aan het lichaam van een femme de trente ans, die hij op een avond had staan zoenen onder de geur van de kastanjebomen ergens in Europa... Zoiets was niet uit te maken: zoende ik haar zo diep omdat zij op Sylvia Sydney leek, die ik alleen maar uit de film ken, of omdat zij een baljurk aan had in de kleuren die het verre landschap in de schemering aannam?

A oto ten fragment w przekładzie Maryli Metelskiej z antologii Z Kraju Złotego Lwa (PIW 1975).




Taka musiała być wówczas Sylvia Sidney, znana amerykańska aktorka.


A tak wygląda zmierzch na Bonaire.

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)
Trzeba się już było żegnać. Tym bardziej, że następnego dnia miałem mieć po południu cały ciąg zajęć z miejscowymi studentami. Zrobiłem jeszcze zdjęcie tarasu restauracji, gdzie spędziłem ten wieczór.

(fot. J. Koch)

Następnego dnia poszedłem dla odmiany do restauracji 4seasons. Było w niej pustawo, co zazwyczaj nie jest dobrym sygnałem, ale nie zawsze w tym klimacie, bo ludzie chodzą jeść późno. Ja i tak poszedłem później na kolację niż pierwszego dnia, bo dopiero po moich zajęciach. Tak więc spektakularnego wodowania słońca nie było, ale różowawa poświata po zachodzie słońca - i owszem.

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)
Na początek wziąłem już niemal zwyczajowo piwo 'Polar' i wodę z kranu z lodem (dobra!). Obsługa była niderlandzka. Zdecydowałem się na marlina błękitnego (Makaira nigricans). Zachwalany, bo podobno świetny sos na białym winie, jak mówił kelner. Do tego pasujące puree ziemniaczane i jarzyny. Na okres oczekiwania na posiłek - przekąska od szefa (masło ziołowe, pasta z tuńczyka i bułeczka - pasta dobra, zaostrzająca apetyt, nie za ostra, rzekłbym, w sam raz, masło niestety nie było z lodówki, więc w tej temperaturze wszystko od razu było bardzo miękkie; nożyk z rękojeścią w kształcie łabądka... no, cóż... przecierpiałem).

(fot. J. Koch)
Do głównego posiłku zamówiłem Cabernet Sauvignon z Chile. Czerwone wino najlepiej pasuje do tej mięsistej ryby. Ponieważ wina czerwone podają w temperaturze pokojowej, co tu oznacza, o zgrozo, 26-28 st. C., więc poprosiłem o lód. Wrzuciłem dwa kawałki do kieliszka, zamieszałem, dwadzieścia sekund i wyjąłem. Wino miało już lepszą temperaturę.

Marlin wyglądał zachęcająco. Niestety nie spytano mnie jak bym go chciał, tymczasem od spodu był tylko bialutki tzn. ledwo ścięty, a w środku bardziej surowy niż bym chciał i chyba niż należałoby. Wiem, że to sztuka, bo taka ryba na patelni czy ruszcie to tylko raz-i-dwa-i-koniec. Inaczej będzie zbyt sucha, za twarda, czyli smażymy chwilkę z jednej i moment z drugiej. Tutaj wolałbym więc dwa momenty. (Potem na Curacao sam smażyłem marlina.) 

Warzywka były w porządku, z wyjątkiem brokułów, które - o, dziwo! - były przegotowane, a nie zblanszowane jak wypada. Gdybym nie był na Antylach, pomyślałbym, że to polska przypadłość (to u nas regularnie przegotowuje się tego typu warzywa zamiast je tylko blanszować). No i sosu na białym winie, tak zachwalanego, był zaledwie jakiś jeden większy kleks na talerzu.

(fot. J. Koch)
Trochę rozczarowania, bo o tej restauracji czytałem przed przyjazdem na Antyle. Kelner był miły i uważny. Chyba się zestresował moimi uwagami o temperaturze wina, o brokułach i marlinie (powiedział, że przekaże w kuchni) i w finale musiałem się jeszcze upomnieć o piwo na rachunku, bo zapomniał.

(fot. J. Koch)
Bonaire - niezapomniane Bonaire!
(Także gastronomicznie.)

(fot. J. Koch)
Dziewczyna chciałaby wyjść za mąż... a ja chciałbym jeszcze (nie)raz pojechać na Bonaire...


czwartek, 10 lipca 2014

Pomarańczowe szaleństwo?

Nie wytrzymam. Jeszcze w atmosferze wczorajszych rozgrywek dam trochę zdjęć z obchodów Dnia Króla w Willemstad 30 kwietnia. Po meczu Holandia-Argentyna nie ma wprawdzie bezpośredniego powodu do Pomarańczowego Szaleństwa (Oranjegekte), które zazwyczaj ogarnia Holendrów po futbolowych sukcesach, ale czy musi być akurat sportowy powód do radosnej pomarańczowej ofensywy? Zresztą Holendrzy i tak daleko zaszli w tym turnieju. Dalej niż się ktokolwiek spodziewał. Nawet oni sami. A my? Co my?

Właśnie - my! Chyba straciłem kilku przyjaciół. Jeszcze w Polsce, podczas pewnego towarzyskiego spotkania, kiedy żywo dyskutowano aktualną fazę rozgrywek, wyniki, sposób sędziowania, szanse drużyn, diabeł mnie podkusił i wtrąciłem się z pytaniem:
"A nasi kiedy grają?"

Miało być śmiesznie, zrobiło się strasznie. Zmierzono mnie takimi spojrzeniami, że wilcze oczy pewnego polityka, to przy tym nic, betka, peanuts.

Właśnie "my"! Co za "my"? Przez most idzie mrówka i słoń; mrówka mówi do słonia: "Ale tupiemy!" To jest właśnie często nasze kolektywne "my" - narodu spragnionego sukcesów. Skłamałbym, gdybym powiedział, że narodu frustratów spragnionych sukcesu, ale coś jest na rzeczy, że sukcesy sportowe są swoistym Ersatzem braków społecznych i niedostatków gospodarczych. Wątpliwa pociecha, że nie tylko u nas tak to wygląda, vide Brazylia...

Komentatorzy holenderskiej telewizji, na Nederland 1, ale także belgijskiej (np. flamandzkiego kanału Canvas, kiedy jeszcze grały "Czerwone Diabły"), zawsze mówili o "Holendrach" czy "Belgach". Nie było żadnego kolektywnego "my", żadnych "naszych". Tymczasem, w efekcie takiej kolektywnej identyfikacji, przynajmniej w polskiej kulturze publicznej, "my" wygrywamy, ale "oni" przegrywają. Może lepiej wzorem współczesnych Niderlandczyków zachowywać jednak pewien zdrowy dystans? Przynajmniej werbalnie, bo formy wyrazu bywają wielce zaangażowane.

No to teraz, dla ilustracji, cykl zdjęć, ukazujących różne formy pomarańczowego szaleństwa (Oranjegekte) albo pomarańczowej gorączki (Oranjekoorts). Brałem w tym aktywny udział. Obchodzenie Dnia Króla, a dokładniej Willema Alexandra, nomen omen w Willemstad, stolicy Curaçao, na dodatek dzień po przylocie na Antyle, to było szczególne doświadczenie. Antyle może już nie są oficjalnie Holenderskie, ale holenderskie poniekąd są. Sami zobaczcie.

Pomarańczowa poza:

(fot. A. Jessurun)

Pomarańczowe graffiti:


(fot. J. Koch)
Pomarańczowi ratownicy:

(fot. J. Koch)

Pomarańczowe dzieciństwo ("MAXIMAal WILLEM):

(fot. J. Koch)

Pomarańczowa młodość:

(fot. J. Koch)
Pomarańczowe przyjaciółki:

(fot. J. Koch)

Pomarańczowe biesiadowanie:

(fot. J. Koch)

Pomarańczowe powietrze:

(fot. J. Koch)

Pomarańczowe selfie:

(fot. J. Koch)

Pomarańczowy bobas:

(fot. J. Koch)

Pomarańczowy ratunek (na wszelki wypadek):

(fot. J. Koch)

Podpomarańczowiałe dachy:

(fot. J. Koch)

Wszystko pięknieje w pomarańczowym obiektywie:

(fot. J. Koch)

 Subtelnie pomarańczowa:

(fot. J. Koch)

Pomarańczowe wygłupy (1):

(fot. J. Koch)

Pomarańczowe wygłupy (2):

(fot. J. Koch)
Pomarańczowe wygłupy (3):

(fot. J. Koch)

Pomarańczowa przewodniczka:

(fot. J. Koch)

Pomarańczowe pragnienie:

(fot. J. Koch)

Pomarańczowy spontan:

(fot. J. Koch)

Pomarańczowy bukinista:

(fot. J. Koch)

 Pomarańczowe domino (fotografia z dedykacją dla Franka Martinusa Ariona):

(fot. J. Koch)
I same pomarańcze (jako takie):

(fot. J. Koch)
 Pomarańczowa flora:


(fot. J. Koch)
Pomarańczowy reporter:

(fot. A. Jessurun)

Pomarańczowy entuzjazm (w kultowym Netto Barze):

(fot. J. Koch)

(Ojej, zielony likier...):

(fot. A. Jessurun)

 ...zielono mi...

(fot. A. Jessurun)

Pomarańczowa libacja na chodniku:

(fot. A. Jessurun)
Nocne pomarańczowych przyjaciół rozmowy:

(fot. A. Jessurun)
Pomarańcza zachodzi:

(fot. J. Koch)


Trasa pomnikowa

Po Oranjestad spacerowałem dwukrotnie trasą pomnikową. Tak ją sobie nazwałem. W przestrzeń miasta wpisano szereg pomników - niekiedy miałe...