piątek, 23 maja 2014

Antylski lucjan czerwony, czyli Lutjanus campechanus z charakterem

Na stronie Tripadvisor zamieściłem kilka recenzji restauracji, w których jadłem na Antylach. Jedynie na Curaçao, gdzie mieszkałem w ABC appartementen, miałem okazję do samodzielnego pichcenia, bo w poleconym mi przez uniwersytet miejscu na nocleg (niedaleko uczelni i niedrogo) była nieźle wyposażona kuchnia. Recenzji własnego gotowania nie będę dawać... sam byłem zadowolony :-) Powiem jedynie, że kilkakrotnie jadłem w stołówce uniwersyteckiej, bo było mi najbliżej z biblioteki; serwowano zresztą tylko jedno, na ogół dość smaczne danie; menu na cały tydzień było wywieszone do wglądu. W innych sytuacjach jadłem wieczorem albo na mieście, albo w domu. 

W tym ostatnim przypadku, kiedy miałem jeść wieczorem w domu, kupowałem tylko ryby - dlatego, że inne niż u nas, że duży wybór nawet w supermarkecie i że stosunkowo niedrogie. Poza tym w tamtejszym klimacie to lżejsze, bardziej lekkostrawne potrawy. I mogłem je prosto przygotować: oliwa do smażenia i mieszanka ziół z solą. Przy okazji spróbowałem kilku białych win argentyńskich. Supermarket Centrum był świetnie wyposażony, choć jak na mój gust miał zbyt dużo było produktów holenderskich. Inne większe sklepy, w których miałem okazję być, przypominały mi - co ciekawe, zresztą nie tylko pod względem estetycznym! - połączenie naszych hurtowni z lat dziewięćdziesiątych z supermarketami południowoafrykańskimi i były przeznaczone raczej na robienie większych zakupów, co mi z kolei nie odpowiadało.

W pierwszym natomiast przypadku, jedzenia poza domem, wybierałem dobre restauracje, polecane mi przez znajomych lub wyszukane w internecie. Stąd kilka opinii, które postanowiłem upublicznić. Tych kilka wypadów opisałem na portalu Tripadvisor. Podaję jeden przykład z restauracji Karakter.

czwartek, 22 maja 2014

"Travel is not a vacation, and it is often the opposite of a rest"

Jeden z moich przyjaciół, poeta i naukowiec, a przy tym podróżnik południowoafrykański, Johann Lodewyk Marais, dał jakiś czas temu taki cytat na swoim facebookowym profilu: "Travel is not a vacation, and it is often the opposite of a rest". To przytoczenie pochodzi z The Old Patagonian Express (1979) Paula Therouxa

Chciałoby się powiedzieć: nic dodać, nic ująć. Aczkolwiek, patrząc z tej perspektywy, powrót do domu, do punktu, skąd wyruszyliśmy, winien stanowić o odzyskaniu spokoju. Chciałoby się powiedzieć - tym razem po niderlandzku, bo jakoś mocniej to brzmi - 'niets is minder waar' (dosł. nic nie jest dalsze od prawdy). Jestem już w Polsce, w Poznaniu, i czekają mnie dni pełne zajęć, różnych dodatkowych działań, częściowo zaplanowanych z gór, częściowo zupełnie nowych. Czyli w nieco innym kontekście mogę zawołać na ojczyzny łonie - w ślad za Stefanem Friedmannem - "ahoj, przygodo! (przygodo? ahoj?)". 

Moja przygoda z Antylami się nie kończy, dlatego blog Antyle Holenderskie 2014 też się jeszcze nie skończy. Jest jeszcze wiele wrażeń, refleksji czy zdjęć, którymi chcę się podzielić. Na miejscu nie było na to czasu, sił, nie zawsze byłem w stanie ogarnąć się jak należy. Antylska przygoda nie kończy się dla mnie z dniem powrotu, tym bardziej, że do 30 czerwca moich tamtejsi studenci będą przysyłać mi swoje prace, podsumowujące cały kurs. Muszę je jeszcze ocenić, może przedyskutować z autorami. Powiem, że pierwsze prace już zaczynają spływać, co mnie cieszy i jednocześnie mile zaskakuje. Tymczasem niektórzy z nich wprost wyrazili swoją wysoką i przyjemną dla wykładowcy opinię. Oto przykład z maila jednego z moich antylskich studentów, konkretnie z Aruby, notabene, nauczyciela od lat pracującego w zawodzie. Podaję od razu w tłumaczeniu.

"Sprawił Pan, że na kilka bardzo znanych książek spojrzałem z nowej perspektywy. Sądzę, że Moją siostrę Murzynkę czytałem chyba z pięćdziesiąt razy (czytam ją rokrocznie kilkakrotnie z różnymi klasami) i wtedy myśli się, że naprawdę zna się książkę na wylot. Pan jednak podał kilka zupełnie nowych interpretacji. Dla mnie było to bardzo interesujące, że omawiane książki umieścił Pan w bardzo szerokim międzynarodowym kontekście (Afryki Południowej, Europy Wschodniej)." 

Skomentowałem to na FB pisząc: "Miłe, nieprawdaż? Takie reakcje pozwalają wierzyć, że ta praca, tu czy w Polsce, ma sens."

Dzień przed odlotem, spotkałem się jeszcze w porze lunchu z Rektorem F.B.G. de Lanoyem.

(fot. A. Jessurun)

Ciekawa rozmowa i znów ożywiające doświadczenie. Nie mam na myśli wzorów mojej koszuli (swoją drogą kończyły mi się już rzeczy). Chodzi mi o spotkanie miejscowego intelektualisty, osoby, która mówi mądrze i ze spokojem, a słucha z uwagą, czy jak się mówi w dzisiejszej polszczyźnie - słucha aktywnie. A uczelnia ta ma, podobnie jak wiele polskich, swoje problemy, a to finansowanie, a to poszukiwanie przez prasę sensacji, a to, a tamto. Dla mnie ta rozmowa to dobre zakończenie, podsumowanie pobytu: zdiagnozowanie różnic i zbieżności.

No i w drogę. W samolocie przeżywam lekki stres. Zazwyczaj lubię siedzieć przy przejściu. Wstaję wtedy, kiedy chcę, mogę rozprostować nogi, przynajmniej jedną. Wczoraj się nie udało. Poznaję już z litery na wydruku, że siedzieć będę w środku. Dochodzę do mojego rzędu i dostrzegam pokaźnej tuszy Murzynkę, a obok na siedzeniu - moim siedzeniu! - leży malutkie dziecko. Najpierw - nie powiem - myśl skrzydlata: o, double booking. Przemieszczą mnie do klasy biznesowej, jak niegdyś moją doktorantkę w locie z RPA, która już podczas kołowania popijała sobie szampana (że też takie doświadczenia nie zdarzają się promotorom!). Ale nic z tego, infant był zabukowany właśnie jako infant, czyli musiał siedzieć u matki na kolanach. Stewardesa przyszła, wyjaśniła sytuację, że to moje miejsce. Addio biznes klaso, addio utracona! Stewardesa zrobiła to w jakimś takim pośpiechu... był lekki chaos, choć to Air Berlin i należałoby oczekiwać nieco więcej porządku. 

Obchodzę cały rząd, przechodzę na drugą stronę, bo widzę, że kobieta nie da rady się przeorganizować, bo dziecko, bo manele wokół niej i co tu dużo mówić, także jej tusza, choć i tak airbus ma nieco więcej miejsca na nogi niż Boeing. Wchodzę zatem od drugiej strony do mojego, choć wypada powiedzieć - naszego rzędu, a tu naciska na mnie z tyłu para starszych Niemców. Już teraz zaraz muszą się ulokować na swoich miejscach. Zauważyłem ich już przy bramce, niecierpliwi, przepychający się do przodu kolejki, choć mieli tak jak ja grupę D, czyli mieliśmy wchodzić na końcu. Teraz dyszą mi w kark. Facet o wyglądzie emerytowanego funkcjonariusza Stasi zmiksowanego z enerdowskim pogranicznikiem puka mnie palcem w ramię i niedwuznacznie zachęca gestem i słowem, abym usiadł na dziecku Murzynki. O niedoczekanie twoje, Germanie! I rzucam mu coś przez ramię na uspokojenie. 

Kobieta powoli zabiera dziecko na kolana, dziecko marudzi przez sen. Pomagam Murzynce się ześrodkować, przegrupować siły i środki, będąc pod obstrzałem pruskiej kohorty, bo żona Enerdowca także jakaś taka z pretensjami pańcia w koku. W końcu siadamy. Niemcy jeszcze się kokoszą. Murzynka mówi, że nie było już baby-friendly miejsca, bo jest sporo dzieci na pokładzie. Oczyma wyobraźni widzę siebie oflankowanego przez najbliższe dziewięć godzin przez niemieckie zastępy z jednej i Murzynkę, dużą niczym Bogini Matka z Çatalhöyük, z drugiej strony. Wiersz Luceberta Er is een grote norse neger kojarzy mi się automatycznie, choć nie wiem czy zasadnie. Wiem natomiast, że wizja double booking i mojej migracji do klasy biznesu wygląda na zaplanowane z góry szyderstwo przewoźnika. Co tam biznes, nic nie będzie, nie będzie nic. Nie będzie spacerów po pokładzie, odwiedzin u stewardes, prostowania kości, chodzenia do toalety, zero. Będą natomiast, jak to w wyprawce dziecięcej - w pakiecie: płacze, karmienia, przewijania. 

W końcu jednak pytanie-imperatyw: kto jest twoim bliźnim? I czuję, że to nie opryskliwa para Niemców jest mi kulturowo bliższa, lecz siostrą moją  Murzynka jest. W końcu jestem ojciec dzieciom (choć moje to już duże chłopaki), więc wiem, co to dzieci, podróże z dziećmi, kolki, spazmy, przewijania, wiem wszystko. Zagaduję moją sąsiadkę Murzynkę. Infant okazuje się infantką. Dziewczynka ma zaledwie pięć miesięcy. Znów śpi spokojnie u wielkich piersi mamy, która nawet do swojej malutkiej torby, aby wyłączyć telefon, z trudem może się dostać. Ona pyta, czy jestem Holendrem. Nie, jestem Polakiem. Już chciałem o okupacji, zaborach, rugach pruskich, ale poprzestałem na katechizmie Władysława Bełzy, oczywiście odmówionego po cichu, w myślach. Konwersacja się urywa. Nie dlatego, by moje pochodzenie zrobiło kolosalne wrażenie na interlokutorce, ale dlatego, że postanawiamy wspólnie podjąć akcję. Nie, nie przeciw Niemcom. Ci, odkąd ich zoczyłem przy bramce, cały czas wydają się zajęci sobą, a teraz jeszcze, jak na Niemców przystało, zajmują się Wiedervereinigung, gdyż ich kokoszeniu nie ma kresu. Murzynka i ja zagadujemy stewardesę. Ta mówi, nie wysłuchawszy nas nawet dobrze, że chcą wystartować punktualnie i przynosi dodatkowe pasy bezpieczeństwa. Czerwone szelki. W kolorach Air Berlin. Jak dla infantki mogłyby być różowe. Macha ta uprzężą nad głową dziecka, szczególnie wielką metalową klamrą, którą chwytam w locie ratując infantkę przed niechybnym okaleczeniem. Stewardesa i ja wspólnie opasujemy dziecko i Murzynkę, która poddaje się temu ze spokojem, ograniczając współdziałanie z duetem 'niemiecka stewardesa & polski sąsiad' do przesuwania nieco ciała i unoszenia dziecka. 

Wizja lotu w takich warunkach zaczyna mnie nieco przerażać. Odkąd porzuciłem marzenia o szampanie w biznesie już nie tylko o sobie myślę, lecz także o kobiecie i o dziecku. Przecież to musi się dać załatwić, aby kobieta podróżowała w lepszych warunkach! Odnajduję w sobie resztki maczyzmu pozostałe po kolejnej feministycznej fali i zagaduję stewarda. Jak facet z facetem, jak Niemiec z Polakiem. Tak - mówi. Wie. Coś zrobią. Dopowiadam coś jeszcze, ale czy mówię za cicho, czy gwar zbyt duży, ludzki i maszynowy, on mnie nie słyszy. Kiedy pochyla się nad dziewczynką, aby mnie lepiej zrozumieć, szwargoczę mu nad twarzyczka infantki, że nie musi być baby basket, że mogą też być dwa wolne miejsca, nawet jedno. Tak, tak, dla pana też - on na to i pokazuje na mnie i na kobietę. Prostuje się i oddala się na poszukiwanie przestrzeni życiowej dla moich dwóch sąsiadek. Z nim zastęp stewardes - o to chodziło: do pracy rodacy, tj sąsiedzi zza Odry! Ale czy do końca o to właśnie? Patrzę na Murzynkę, Murzynka spogląda na mnie. Mówię do niej, że steward chyba mnie nie do końca zrozumiał. Ona uśmiecha się i się zgadza. Wzięli nas za parę. Choć nic tu nie gra, ani kolory skóry, ani płeć dziecka, czuję się jak święty Józef: nie ojciec rodzony, ale opiekun, i podobnie jak on: po części ze współczucia, po części z zaskoczenia i zracjonalizowania całej sytuacji. Mogę wystąpić w tej roli, ale jak zaczną szukać dwóch miejsc tam, gdzie można na ściance rozłożyć koszyk-łóżeczko dla dziecka, to możemy nie rozwiązać problemu. 

Udało się! Znalazły się dwa miejsca obok siebie! Murzynka zabiera dziecko. Oferuję się z pomocą, zabieram cały majdan, czemodany, torbę , torebkę. Niosę za nią niczym ten Józef-Robotnik za Marią z Dzieciątkiem. Nasza karawana dociera do celu. Pomagam jej się zainstalować. Po powrocie na miejsce coś tam jeszcze znajduję, jakieś dziecięce parafernalia. Donoszę jej. 
Co najmniej ćwierć samolotu mieliśmy za widownię naszego performensu. 

Instaluję się na jej miejscu to the aisle, biorąc Niemkę na pewien dystans; ona niezwłocznie anektuje zwolnione przeze mnie miejsce swoją torebką. A nich ci, kobieto, też skorzystaj sobie z Lebensraumu.


Prawdziwym clou dla mnie był film, który potem obejrzałem w czasie lotu - 12 Years a Slave. Wstrząsający. Świetna robota Steve'a McQueena.

poniedziałek, 19 maja 2014

Miłość! sprzed pierwszego wejrzenia

Zostałem umówiony z zarządcą Ascencion, aby w spokoju sobie porozmawiać, obfotografować budynek, poczuć atmosferę okolicy, po prostu pobyć w tym miejscu. Przyjechałem do rezydencji rozemocjonowany. Punktualnie o dziewiątej. Już miało mnie na drodze dojazdowej ogarnąć uczuciowe wzmożenie, wzruszenie, albo przynajmniej jakieś poruszenie duszy - jak jakiegoś drugiego Fritsa Ruprechta - a tu zgraja dzieciaków z rodzicami: wysiadają z samochodów, rozkrzyczani, taszczą walizki, ciągną torby. Chaos, rozgardiasz - co u diabła? Specjalnie zostałem umówiony poza oficjalnym dniem wizyt, miałem mieć spokój, święty spokój, a tutaj zgraja uczniaków!

(fot. J. Koch)

W ostatecznym rozrachunku wystąpienie stonki szkolnej okazało się błogosławionym momentem Verfremdung: wszystkie moje nastawienia, oczekiwania, preasumpcje musiały ustąpić wobec gwaru, biegów, nawoływań, a nawet - o, zgrozo! - odbijania piłki na historycznym tarasie (w środku wiele cennych i kruchych przedmiotów, ciekaw jestem jak wychowawcy sobie poradzą...). Moje zaskoczenie było tym większe, że hołduję pewnej wypracowanej przeze mnie w praktyce zasadzie. Najpierw zaangażowanie, empatia i identyfikacja z autorem lub bohaterem; dzięki temu przymierzam siebie do utworu, a utwór do siebie. Potem następuje proces dystansowania się, po którym dopiero może mieć miejsce obiektywizacja - pełniejsza niż gdybym do niej podszedł bez wcześniejszego zaangażowania. To wszystko wymaga na ogół czasu, ale także świadomego sterowania, by fascynacja poprzedzała obiektywizację, ale jej nie w żadnym wypadku nie zastępowała.

Jak wyjaśnił mi zarządca, Adri van Hoof, plantacją i budynkiem Ascencion od kilku dziesięcioleci opiekuje się marynarka wojenna Holandii i wykorzystuje od czasu do czasu jako centrum szkoleniowe. Stąd takie m.in. artefakty w rezydencji, jak herbowa "porcelana" marynarki:

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)
Współfinansowanie Ascencion to pewnie nie jedyna sensowna rzecz w działalności holenderskiej marynarki wojennej, ale już sama ta opieka nad historycznym budynkiem byłaby, jak dla mnie, uzasadnieniem istnienia tej militarnej organizacji. A hasło na zdjęciu powyżej opgewekt en vrijmoedig (dosł. 'ożywieni i otwarci' lub 'radośnie i szczerze', jak kto woli) skojarzyło mi się z mottem wassenaarskiej szkoły mojego syna Jakuba-Jana Rijnlands Lyceum: vrij maar niet stuurloos (dosł. 'wolni, lecz nie pozbawieni steru'). Holendrzy lubowali się w takich hasłach-zawołaniach zanim jeszcze ktokolwiek mówił o misji danej instytucji, zanim stało się to dobrem powszechnym.

Wspomożenie finansowe marynarki nie wystarcza, więc zarząd Ascencion musi zdobywać fundusze, dlatego wynajmują rezydencję na różne imprezy: wesela, narady, uroczyste kolacje, konferencje (oj, za późno, aby Cross-Over 2015 zorganizować tutaj! szkoda... więc odbędzie się tak jak zaplanowaliśmy - w Poznaniu). Również szkoły mogą zarezerwować obiekt; ta konkretna zrobiła to już po raz szósty.

W końcu młodzież hałaśliwie zasiedliła strych...

(fot. J. Koch)
... i udała się na plażę, dołączając do przebywających tam już zagranicznych turystów, a ja spokojnie mogłem sobie wszystko obejrzeć i przeprowadzić dłuższą pogawędkę z Adrim van Hoofem, który najpierw pozwolił mi się rozejrzeć, powęszyć, obfotografować budynek oraz wyposażenie, a potem poświęcił mi naprawdę bardzo dużo czasu.

(fot. J. Koch)
Kiedy taras opustoszał, zacząłem badać Ascencion, moje Ascencion. W tym miejscu zakochałem się bowiem od początku, jeszcze przed pierwszym wejrzeniem.

Najpierw była książka, a w niej niezwykle ważne miejsce - rezydencja (landhuis) Miraflores, gdzie rozgrywa się najważniejsza część akcji.

(DBNL - autorem świetnej okładki pierwszego książkowego wydania z 1935 roku był Charles Roelofsz)

W pewnym momencie dowiedziałem się, że to realnie istniejący majątek Ascencion figurował jako pierwowzór literacki Miraflores, bo plantację i willę kupił ojciec Coli Debrota i tutaj przez jakiś czas przyszły pisarz pomieszkiwał.

Potem obejrzałem jakieś zdjęcie w pewnej książce. Aż wreszcie wygooglowałem w Internecie obrazki, zdjęcia zabudowań i okolicy. (Obecnej dość dobrej strony majątku jeszcze wtedy nie było; powstała dosłownie przed kilkoma tygodniami i jest ze wszech miar godna polecenia.)

Wreszcie przyszedł czas na marzenia, wyobrażenia, projekcje. Potem, w momencie kiedy się tego najmniej spodziewałem, przyszło zaproszenie na wykłady. Wiedziałem, że jadę, pojadę, żeby nie wiem co, właśnie ze względu na Ascencion. Zrządzenie losu? Zbieg okoliczności? Przypadków nie ma. Wolę wierzyć w historyczną sprawiedliwość. Wiem, że to słaba pociecha, gdyż pojęcia sprawiedliwości i historii wzajemnie się wykluczają, ale jak tu nie wierzyć skoro niderlandzko-antylska literatura nigdy nie zniknęła z mojego horyzontu, ani dydaktycznego, ani naukowego, a styczniowe zaproszenie przyszło... jakby to powiedzieć najdelikatniej, wyrazić eufemistycznie... no, po dłuższym okresie nieprzyjemnych ataków i zakulisowej, bezpodstawnej krytyki (o, tyle mogę powiedzieć i nic więcej, poza tym, że Still in the Game ha! ha!). Tak więc dziejowa sprawiedliwość tłumaczy się niejako podwójnie, choć wiem, widzę, że to przecież spekulacja nie mniejsza niż wiara w koincydencję.

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)
Siedzę na schodach, taki jakiś nieco zażenowany, bo zderzenie marzeń z rzeczywistością, oczekiwań ze stanem faktycznym, to zawsze wyzwanie. Niekiedy taka konfrontacja bywa bolesna. Trochę się więc obawiałem, że dysonans poznawczy stanie się trudniejszy do zniesienia niż zazwyczaj; szczególnie po tym, jak dzieciarnia okrążyła i mimo imponujących i odstraszających wieżyczek zdobyła Ascencion.

Przypadków nie ma. Zaraz po przylocie na Curaçao wędrowałem przez Willemstad w towarzystwie Ange 'Stróża' Jessurun; jeśli na wyspie są jakieś osoby, których Ange nie zna lub które jej nie znają, to niech się... wstydzą... (ci przyjezdni Holendrzy!) A zatem Ange nie może pozostać pod względem fotograficznym anonimowa!


(fot. J. Koch)

(od lewej: Ange Jessurun z Elisabeth Echteld po moim wykładzie, fot. J. Koch)

Na dodatek chodziliśmy z Ange po Willemstad akurat w Dniu Króla, tj. 30 kwietnia - czyż można sobie wyobrazić lepszą lokację na radosne czczenie Willema Alexandra niż w Willemstad? A że przypadków nie ma, właśnie wtedy zostałem przedstawiony Ludmille Lodewijks, która w ekranizacji Mijn zuster de negerin grała tytułową Murzynkę.

(od lewej Ludmilla Lodewijks, jej znajoma Luudje Behr-Soliana i ja - w kolorystyce 'Oranje boven')
Ludmilla pożyczyła mi swoją własną kopię filmu z 1980 roku, którego nigdzie nie mogłem zdobyć. I tak wreszcie po latach (tak, wielu latach!) obejrzałem filmową wersję noweli. Film jest krótki, zaledwie 50 minut, bo to nowela przeniesiona na ekran. Ciekawe wrażenie, mimo, że kopia na DVD z VHS technicznie pozostawia sporo do życzenia. Dlaczego Holendrzy restaurują różne dawne (i jeszcze dawniejsze) filmy, a tej ekranizacji nie?! Teraz jestem już szczęśliwym posiadaczem własnej kopii - dzięki pośrednictwu jednego z miejscowych księgarzy i rzecz jasna Ange 'Stróża' Jessurun (a może Ange 'Strażniczki' Jessurun? nie, forma żeńska nie pasuje, brakuje zdecydowanego odniesienia do Anioła Stróża, anielica, to jednak co innego...). W domu będę mógł w spokoju porównać filmową wersję z oryginałem. Wszystko w kontekście nowego studium, które mam w planach.

A zatem - Ascencion!

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)
Te wieżyczki są owiane tajemnicą. Mówi się i powtarza na piśmie w wielu książkach i przewodnikach, że w dolnej części wieżyczek więziono nieposłusznych niewolników. Inna wersja jest taka, że mogły one służyć za miejsca schadzek kochanków, pragnących się ukryć przed oczyma wścibskich. Myślałem też przez jakiś czas, że to wyjątkowy wybryk architektoniczny w Ascencion. Wygląda jednak na to, że takie wieżyczki nie są wyjątkowe. W dwóch innych rezydencjach na Curaçao także zobaczyłem podobne. Na przykład w Kenepie, choć na tej plantacji wzniesiono tylko jedną. 

(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)

A także w majątku Brievengat (tak, tak, dosł. 'dziura na listy'), leżącym na obrzeżach Willemstad, dziś w bezdusznej, beznadziejnej strefie przemysłowej, więc trudno było mi tam dotrzeć; zresztą wszystko w Brievengat było pozamykane na cztery spusty, dlatego tylko zdjęcia przez płot.


(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

Sądzę, że wieżyczki te miały jednak inny i może nawet bardzie bardziej praktyczny cel niż wspomniane wyżej przeznaczenia. Wydaje mi się, że miały obramowywać budynek, okalać taras, imponować, robić wrażenie nie tylko na przybyszach zbliżających się do siedziby, ale również na pracujących w okolicy niewolnikach.

(fot. J. Koch)
Mogły też być, tak jak na ogół dziś są używane, jako schowek, magazyn, Abstellraum, gdyż same rezydencje, choć sprawiają wrażenie dość obszernych w rzeczywistości nie są aż tak duże.

(fot. J. Koch)

Tej teorii przeczyłby jednak fakt, że na tyłach Ascencion (także innych podobnych rezydencji) nie ma już podobnych elementów architektonicznych.

(fot. J. Koch)

Poza tym wieżyczki mogły ułatwiać komunikację między majątkami. Rezydencje, jak już wcześniej pisałem, były budowane na wzgórzach, dzięki czemu wiejący stale wiatr pasatowy uruchamiał w budynkach naturalną klimatyzację (architekci nowo- czy starobogackich domów wznoszonych obecnie muszą się jeszcze sporo nauczyć). Ale takie położenie sprawiało, że widziano domy co najmniej dwóch najbliższych sąsiadów. Ta społeczna kontrola miała nie tylko wymiar towarzyski, ale stanowiła o bezpieczeństwie domostwa, np. w przypadku pożaru, napadu rabunkowego czy buntu niewolników.

Tak wygląda z Ascencion inna plantacja o wdzięcznej nazwie Dokterstuin (dosł. 'ogród doktora') - na prawo od wzniesienia. 

(fot. J. Koch)
A tak prezentuje się Ascencion, patrząc z Dokterstuin w drugim kierunku.

(fot. J. Koch)
Na zbliżeniu widać wyraźniej.

(fot. J. Koch)

Ascencion! Ascencion! A może winienem wołać: Miraflores! Miraflores! Niezależnie od nazwy, niezależnie od doświadczania rzeczywistości lub przeżywania świata przedstawionego, ta przestrzeń jest wyjątkowa.


(fot. J. Koch)
W środku budynku, po przeprowadzeniu gruntownych prac renowacyjnych, panuje prawdziwa atmosfera z Mijn zuster de negerin. Pomijam plan architektoniczny, który jest typowy dla Curaçao: centralnie umieszczony salon i dwie sypialnie po bokach, wzdłuż krótszych boków, oraz dwie werandy wzdłuż dłuższych. Te ostatnie mogą być zabudowane lub nie, cała sztuka polega na tym, aby słońce nie padało na mury. Oj, dzisiejsi architekci myślą, że wszystko załatwi klima... 

Pierwsze zdjęcie przedstawia werandę od głównego wejścia.

(fot. J. Koch)
Drugie pokazuje zabudowaną werandę od tyłu domu.

(fot. J. Koch)
Właściwie weranda nie jest adekwatnym terminem; tutaj winno się używać pojęcia stoep, szczególnie, gdy to jedynie zadaszona, a nie zabudowana część okalająca budynek.

Nie będę tutaj wprowadzać w zawiłości noweli, ale są miejsca w Ascencion, że... ciarki przechodzą!

(fot. J. Koch)
To moje fotograficzne impresje; niektóre fotograniczne, bo dla Debrota ważne było chiaroscuro.


(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)
 
(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

Frits Ruprecht przegląda się w okrągłym lustrze, więc ja też, ale dla pełnej obiektywizacji robię to poprzez obiektyw. Poza tym... lustro... nigdy się nie wie, co po drugiej stronie, tym bardziej, jeśli zamazane!


(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)


(fot. J. Koch)


(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

Na schodach widać fragmenty koralowca, używanego także do budowy domu. Może to i poetyckie, może ładne, ale powoduje, że ściany wielu budynków - Ascencion jest tylko przykładem jednym z wielu - są zasolone, co od czasu do czasu nieprzyjemnie się uwidacznia.

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)
Oto gniazdo termitów. Skąd otwory? Niektóre ptaki składają w nim jaja, które nieniepokojone wygrzewają się, dojrzewają.


(fot. J. Koch)


(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)




Teraz sekretera z wieloma tajemnicami, skrytkami, podwójnymi dnami. Kiedy Adri mi ja pokazywał, kiedy odkrywał kolejne tajemnicze schowki, miałem wrażenie, że dokonuję analizy utworu Debrota. Może nie tyle Mijn zuster..., ile Bewolkt bestaan (dosł. 'zachmurzona egzystencja') z charakterystyczną szkatułkową czy gniazdową strukturą.

Nie wiem, może teraz wystarczy już tylko fotograficzna opowieść?


(boekmeter)














































Trasa pomnikowa

Po Oranjestad spacerowałem dwukrotnie trasą pomnikową. Tak ją sobie nazwałem. W przestrzeń miasta wpisano szereg pomników - niekiedy miałe...