czwartek, 11 maja 2017

wykład - 'Waarom was Multatuli een antikoloniaal en zijn "Max Havelaar" een succesverhaal?'

Podczas poprzedniego pobytu na Curacao, na przełomie stycznia i lutego 2017 roku, miałem na Uniwersytecie Curacao wykład. Teraz udostępniam go (poprzez link w tytule). Stanowi, choć wygłoszony został 31 stycznia, część obecnego obligatoryjnego kursu dla moich studentów. Może być jednak ciekawy także dla innych osób. Niestety: tylko dla znających język niderlandzki.

Waarom was Multatuli een antikoloniaal en zijn "Max Havelaar" een succesverhaal?,
czyli 'Dlaczego Multatuli był antykolonialistą, a jego "Maks Havelaar" bestsellerem'.
Odczyt miał też podtytuł: Iets over de buitenlandse receptie en de genologische status van de grootste Nederlandse roman - 'O zagranicznej recepcji i genologicznym statusie największej holenderskiej powieści'. Jednak w trakcie ostatecznych przygotowań - wykład był zapowiedziany z wielotygodniowym wyprzedzeniem - postanowiłem zrezygnować z rozbudowania części recepcyjnej i skupiłem się na zagadnieniu gatunku, jaki reprezentuje ta powieść.



Uitnodiging



De Algemene Faculteit van de University of  Curaçao (UoC) organiseert een lezing met de titel:

Waarom was Multatuli een antikoloniaal en zijn Max Havelaar een succesverhaal?
Iets over de buitenlandse receptie en de genologische status van de grootste Nederlandse roman

door prof. dr. Jerzy Koch, professor in Nederlandse en Afrikaanse literatuur aan de  Adam Mickiewicz Universiteit in Poznań, Polen.

Datum:   dinsdag 31 januari 2017
Plaats:    aula
Tijd:       19.30-21.30 uur
Toegang: vrij
Taal:       Nederlands

Live streaming: www.uoc.cw

Decaan Algemene Faculteit
Dr. E. Echteld


Zadałem sobie pytanie, jakim formalnym i treściowym kryteriom odpowiada powieść Maks Havelaar (1860, wyd. pol. 1903, 1956, nowy przekł. 1994) i do jakiego podgatunku należy? Mam nadzieję, że odpowiadając na to pytanie udało mi się naświetlić także perspektywę antykolonialną, której istnienie negują niektórzy współcześni badacze. Analiza genologicznego statusu tego utworu, a konkretnie - umieszczenie go w literackiej tradycji subwersywnej satyry, pozwala bowiem, moim zdaniem, pokazać zaangażowanie autora i wyjaśnia poniekąd sukces powieści.


środa, 10 maja 2017

Moje tegoroczne antylskie studentki (Bonaire i Sint Maarten)

Oto moi tegoroczni studenci.
Właściwie studentki, bo poza jednym mężczyzną to kobiety! Więc chyba będę używać formy żeńskiej.
Moje studentki rekrutują się z większości wysp tzw. Antyli Holenderskich (tę historycznie adekwatną nazwę, ale prawnie już nieaktualną, omawiam we wpisie Nieco nazewnictwa, albo terminologiczny pasat i jeszcze do niej wrócę). A więc studentki pochodzą ze wszystkich Wysp Zawietrznych ABC - czyli z Aruby, Bonaire i Curacao, leżących niedaleko wybrzeża Wenezueli, oraz z Sint Maarten. To jedna z trzech Wysp Nawietrznych, zwanych od pierwszych liter SSS: poza Sint Maarten jest jeszcze Saba i Sint Estatius, a wszystkie one położone są bardziej na północy i oddalone od ABC ok. 800 kilometrów.

Najpierw kilka słów o małych grupach studentów rozproszonych po mniejszych wyspach. Oto Bonaire. Niewielka, śliczna wyspa. Raj nie tylko dla surferów, ale interesująca także historycznie i geograficznie. W 2014 roku, kiedy najwidoczniej było więcej pieniędzy na uniwersytecie, leciałem tam i na Arubę, aby mieć zajęcia w bezpośrednim kontakcie ze studentami.



Na Bonaire są tylko dwie słuchaczki. Piszę słuchaczki, bo to chyba najbliższe prawdy. Mam z nimi kontakt wirtualny: słuchają moich wykładów, ale je także w czasie rzeczywistym oglądają. Poza tym zajęcia są nagrywane, więc studentki mają okazję, by do nich powrócić. A wszystkie materiały, jak dokumenty, teksty czy prezentacje multimedialne są dostępne w systemie Blackboard i mogą być przywoływane na życzenie.

studentki na Bonaire: z lewej Rita, po prawej Ariadna

Studentki biorą też aktywnie udział w zajęciach dzięki technice, która wspomaga i wykładowcę, i słuchaczki. Nie jest to łatwe: kamera, mikrofon, łącza, kontakt. Wykładowca musi pamiętać, że oprócz grupy na Curacao, z którą ma bezpośredni kontakt, cała reszta jest w pewnym oddaleniu. Jeśli zadają pytanie z Bonaire, to pojawia się na wielkim ekranie obraz z ich sali. Ale kiedy omawiasz własną prezentację, wówczas widać twój PPT, a ich obraz znika, więc można czasem zapomnieć, że nie mówisz tylko do studentek na sali, gdzie jesteś, ale też do trzech innych grup.

Technika wiele umożliwia, ale trzeba się z nią liczyć. I na nią liczyć też. Łącza nie zawsze łączą, mikrofony nie zawsze przekazują mocny sygnał, nagle pod koniec wykładu trzeba na przykład wymienić baterie w przenośnym mikrofonie itp. Dlatego na Curacao zawsze mam kogoś do pomocy. Technik jest przy mnie cały czas. Siedzi na sali. Czasem jest tylko w gotowości do działania. Czasem sam podejmuje akcję. Pomaga jak drugi pilot. To nie drzwi od stodoły, tylko dobrze przygotowana maszyneria. Po każdych zajęciach jestem przepytywany na okoliczność tego, czy wszystko było według moich oczekiwań. W ten sposób zmieniłem na poniedziałkowy blok zajęć ustawienia stołu i kamer. Chciałem się czuć swobodniej, by mieć możliwość ruchu, a jednocześnie, by nie zapomnieć o pozostałych studentkach. Technik towarzyszy też studentkom na Arubie, ale na Bonaire i Sint Maarten, o których tutaj piszę, nie ma ani pomocy technicznej, nie ma też z tamtejszymi studentkami wykładowcy lub opiekuna. Same przychodzą na zajęcia i same robią listę obecności, i same muszą obsługiwać kamerę, mikrofon itp.

(www.bonairefuntravel.co.uk)
Na Sint Maarten - wyspie, która jest najbardziej oddalona od kontynenty Ameryki Południowej i ma nawet inny klimat - jest już liczniejsza grupka studentów. Wszyscy razem zapisali się na studia magisterskie na kierunkach językowych o profilu nauczycielskim. Rekrutują się z czterech kierunków: niderlandzki, papiamentu, hiszpański i angielski. I - przypominam - płacą za studia. Niepłatne studia w Polsce to nadal ewenement w skali światowej, a system, w którym są i płatne, i niepłatne studia, trudno jest tutaj wyjaśnić... Na Antylach dopiero jak zbierze się odpowiednio liczna grupa studentów można uruchomić studia magisterskie.


(wikipedia)

O ile na Bonaire są tylko dwie studentki, o tyle na Świętym Marcinie (Sint Maarten) grupka jest już liczniejsza.


studenci na Sint Maarten: od lewej Diana, Hillianthe,
dalej Alexandra i Mavis,
na pierwszym planie zaś robiący zdjęcie Anurodh


wtorek, 9 maja 2017

Marynarka (według Prusa i Gogola, ale swobodnie)

O kamizelce już było.
O płaszczu czy szynelu także.
Zapewne inne części męskiej garderoby również zostały opisane w różnych językach świata.
Ja nolens volens muszę teraz na moim blogu upomnieć się o marynarkę.
Męska marynarka!
Ile krojów i fasonów, deseni i kolorów!
Męska marynarka!
No nie, właściwie jej brak...

Zaczęło się od tego, że chciałem nawiązać kontakt ze znanym pianistą i kompozytorem. Wim Statius Muller - człowiek-legenda już za życia. Muzyk i kompozytor kontynuujący bogatą tradycję muzyczną Curacao. Człowiek już wiekowy, bo w jesieni życia liczący sobie wiele wiosen. Dokładnie 87. Moja uniwersytecka opiekunka Ange zadzwoniła do niego i uprzedziła o tym, że pewien polski profesor chce się z nim spotkać. A jakże, mogę zatelefonować i umówić się na spotkanie brzmiała reakcja. Dzwonię więc następnego dnia. Pan jest nie tylko bardzo uprzejmy, bo to człowiek starej szkoły i rzadko spotykanej dziś klasy, ale przy tym też kulturalnie bezpośredni.

Rozmowa się rozwija. Obaj lubimy się komunikować. I coś komunikować lubimy też. Nagle mój interlokutor wpada na pomysł, że okazją do naszego spotkania może być wręczenie nagrody im. Coli Debrota. Ma się odbyć nazajutrz. Więc okazja nie tylko dobra, ale i najbliższa. On zadzwoni do organizatorów i postara się załatwić zaproszenie.

Zaczynam mieć wątpliwości. Wiem, jak to było trzy lata temu w pierwszych dniach mojego pierwszego pobytu na wyspie. Wówczas laureatem nie był architekt, tak jak w tym roku, ale poetka i tłumaczka Lucille Berry-Haseth, która dostała nagrodę za swój wkład w rozwój literatury papiamentu i emancypację języka. Ale nawet mimo tych literackich powiązań nie mogłem zostać 'zabrany' na uroczystość, bo po prostu nie miałem odpowiedniego stroju, a impreza była... oficjalnie-formalno-wieczorowa. Przecież nikt na dwa tygodnie nie przyjeżdża z garniturem na wyspę, gdzie temperatura waha się między 27 a 32 stopnie. I to przez cały rok, bo nie tylko nie ma tu zimy, wiosny też nie ma, nie ma jesieni - jest jedna pora roku: antylska. Wziąłem oczywiście nie tylko badejki, by popływać, sprzęt do podglądania rybek między rafami czy koszulki o wzorach odpowiadających wszystkim europejskim stereotypom egzotycznych wysp od Karaibów po Hawaje, koszulki, dla których na Curacao i w Surinamie używa się określenia nie Hawaii hemd (koszula hawajska), lecz Lawaaihemd (koszula krzycząca); rymuje się to wprawdzie hawaii-lawaai, ale podobno pochodzi raczej od Bulawaai-hemd, a Bulawaya to taniec antylski (dosł. 'skok przez drut'). Oprócz wymienionych wyżej akcesoriów mam też trzy pary długich spodni i kilka koszul odpowiednich, by głosić wykłady na uniwersytecie. Ale garnitur? Nie! Owszem. Posiadam. Niejeden. Ale w kraju, gdzie kruszynę chleba..., pod palmami nie dysponuję.

Sprawa wydaje mi się więc od początku przegrana, o czym lojalnie informuję mojego interlokutora. Muzyk jednak nie daje za wygraną i przepytuje mnie na okoliczność posiadanej garderoby. Stwierdzamy zgodnie, że skoro mam porządne białe spodnie, czarną koszulę i czarne zamszowe buty, to modowo można uznać, iż nawiązuję do strojów niegdysiejszych antylskich kawalerów z morskiej pianki, o których tak ładnie pisał w swojej książce Jan Brokken. W związku z tym on, Wim Statius Muller, podejmie działania mające na celu zaproszenie mnie na imprezę.

Świadkiem rozmowy przeprowadzanej na uczelni są moje koleżanki. Ponieważ słyszały tylko to, co ja mówiłem, zatem relacjonuję im szczegóły debaty muzyka i historyka literatury o strojach świadczących o przyzwoitości i o dopuszczalności krótkiego rękawa podczas formalnych wydarzeń kulturalnych na Curacao. Nagle do pokoju wkracza Ange. W dłoni dzierży marynarkę! Wybuchamy wszyscy śmiechem. Nie wiem czy to żart, czy poważna propozycja. Ange potrząsa marynarką. Pożyczyła ją od prof. Ronniego Severinga. Skoro kiedyś dzieliliśmy czas antenowy występując ramię w ramię w telewizji, możemy też dzielić marynarkę. Jest w tym jakaś logika, nie mogę zaprzeczyć. Marynarka jest zresztą bardzo porządna, w kolorze szarości przełamanej lekkim odcieniem brązu, tak przynajmniej wygląda w świetle uniwersyteckich jarzeniówek; ma też delikatne jaśniejsze paski. Ale Ronnie jest ode mnie większy... Teraz czuję się jak w salonie: Ange podaje mi marynarkę, obracam się, wyciągam ramiona, z pewną nieśmiałością taką wsuwam je w rękawy... Odwracam się do trzech kobiet, które teraz dopiero - już to widzę oczyma wyobraźni - wybuchną śmiechem, mam bowiem wprawdzie dobrane kolorystycznie brązowe sandały, brązowe spodnie i brązową koszulę, ale ten strój teraz tak nagle i spontanicznie skomponowany z marynarką... strach na wróble z plantacji bananów! Strach czy moja wyobraźnia ma jednak za wielkie oczy, gdyż trójca kobiet jednogłośnie oświadcza, że jest bardzo dobrze. Spoglądam na siebie: faktycznie klapy na piersiach leżą dobrze, ramiona mogłyby ciut węższe, rękawy trochę krótsze, ale widziałem w polskiej telewizji pewnego polityka, który zawsze trzyma rękę zgiętą na wysokości brzuchopiersia, więc też tak mogę spróbować. Dla niepoznaki. Da ukrycia długości rękawa, choćby jednego. Wyobrażam sobie do tego białe spodnie i czarne zamszowe buty. W niewielkim pomieszczeniu daję dwa kroki, zamaszyście się odwracam, robiąc z niego catwalk i zbieram burnyje apładismienty. Nie zwlekam. Z komórki szybko wysyłam maila do muzyka: mam marynarkę! Zanim wyjadę z kampusu, dowiaduję się, że Ange skontaktowała się też z Fundashon Kas di Kultura Korsou. Wieczorem zaś dostaję maila od Statiusa Mullera: będę specjalnym gościem organizatorów. Marynarka się przyda, dorzuca muzyk.

Historia ma jednak drugie dno.
Przyjeżdżają po mnie tuż przed 19 godziną: Wim Statius Muller, laureat nagrody Debrota w 1999 roku w dziedzinie muzyki, lat 87, oraz John Eric Gorsira, także laureat tej nagrody, także w dziedzinie muzyki, tylko, że w 1968 roku, podczas pierwszej edycji Premio Cola Debrot, Eric ma 82 lata. Obaj mają białe koszule z długim rękawem. Ładne i wystylizowane, ale są bez marynarek. Kiedy dojeżdżamy na miejsce i idziemy z parkingu w stronę nowoczesnego budynku, zaprojektowanego przez tegorocznego laureata Ceesa den Heijera, dostrzegam podążającego na tę samą imprezę czarnego mężczyznę w koszuli w kratkę z krótkim rękawem...

W hallu przestronnego, nowoczesnego budynku witają nas kelnerzy z drinkami. Przynajmniej oni są ubrani wieczorowo, myślę. Zaraz podchodzi do nas Cathy Leito z Kas di Kultura, wita obu muzyków i mnie. Ze swej strony dziękuję za zaproszenie. Cathy jest wysoka. To postawna i piękna kobieta. Kolejny przykład z Antyli, że ze zmieszania ras powstają piękni ludzie. Stoję przed nią w mojej pożyczonej marynarce i czuję się jak nieprzygotowany student na egzaminie. Na szczęście doprowadzają nas do Michaela Newtona, który ma przedstawić raport jury. Ten chociaż w garniturze, myślę sobie. Michael mówi, że program jest dość wypełniony, więc byłoby mu trudno mnie... zaczynam rozumieć, że albo Ange albo Cathy zadziałały, że marynarka ma być zbroją, w której miałbym wystąpić na podium. Ja? Z czym? Bo w czym, to już ustalone. Pocę się. Michael mówi jednak, że chce mnie oficjalnie przedstawić, bo znam twórczość Debrota, a to w końcu nagroda jego imienia. Godzę się, bo widzę, że posłużę im jako link do literatury. Jesteśmy prowadzeni do drugiego rzędu. Siadam między jednym muzykiem a drugim muzykiem. W tym świetle moja marynarka jest czarną dziurą między białymi koszulami Wima i Erica. W rzędzie przed nami siedzą garnitury ministerialne. Bezbłędny krój. Dopasowany kolor. Białe kołnierzyki. Eleganckie krawaty. Patrzę na karki - jak oni to robią, że się nie pocą?!

("Ultimo Notisia" Djasabra 06 Mei 2017)
Lekko spóźniona wkracza pani minister kultury. Dlaczego ludzie tutaj są ładni? To nie tylko za sprawą ich uśmiechów... Kobieta, którą nazywam Lady in Red, bo występuję w opiętej koralowej sukni, prowadzi spotkanie. Wchodzi z gracją na podium i z gracją z niego schodzi. Wita nas wszystkich w papiamentu i w papiamentu zwraca się do laureata, który siedzi w pierwszym rzędzie, ale po drugiej stronie sali. Patrzę i widzę typowy amsterdamski styl: luźny łamane przez wyluzowany, bo bardziej holenderski już nie mógłby być. Marynarka z lejącego się materiału, chyba z jakiejś dzianiny; splot szaro-biały z jakimś małymi gruzełkami, a może kropkami, tak to przynajmniej wygląda z oddali. Pod tym szary podkoszulek z dużym wycięciem na szyję, spodnie, także szare, i buty ze wężowej skóry na gołych nogach. No, ale to jest laureat. Poza tym architekt i artysta. Boję się obrócić, bo jak zobaczę z tyłu jeszcze mniej garniturowych marynarek, spocę się jeszcze bardziej. W końcu na podium wchodzi Michael. Zagaduje najpierw w papiamentu, potem po niderlandzku. Wita laureata, ale chce jeszcze powitać kogoś. To profesor z Polski. I wymienia moje nazwisko. Podnoszę się, ale tylko nieco, na tyle, by uczynić zadość dobremu wychowaniu skoro mnie już wywołali do tablicy, na tyle, by ludzie mnie zobaczyli, ale trochę tylko. Wiem, że świecę twarzą nad marynarką jak księżyc w pełni. Nie chcę, by mój strój skradł show i przerobił go na kabaret. Wiem, że kiedy ujrzą mnie w całej okazałości, zobaczą, że marynarka nie jest moja. Czuje się jak nastolatka, która pożyczyła stringi, aby jej matura dobrze poszła, a teraz ją uwierają. Zwracam głowę w jedną, skłaniam się też w drugą stronę. Podczas tej gimnastyki łapię kontakt wzrokowy z laureatem. Uśmiecham się. Odzywają się brawa, ale wydają mi się jakieś takie, no bez przekonania. Wiem, co sobie ludzie myślą, co to za facet? Na szczęście Michael dodaje bez niepotrzebnej zwłoki, że profesor ma teraz na uniwersytecie w Willemstad cykl wykładów o literaturze, również o Debrocie, o którym też publikował, a przecież nagroda dzisiejsza jest imienia Debrota. I oto mamy w osobie profesora z Polski bezpośredni link do niderlandzkojęzycznego pisarstwa Coli Debrota z Antyli, z Curacao. Kiedy siadam między dwie białe koszule, druga salwa oklasków jest już zdecydowana. Dałem chyba radę, myślę rozchylając poły marynarki.

("Ultimo Notisia" Djasabra 06 Mei 2017)





niedziela, 7 maja 2017

A może początek był inny?

A może początek był inny? Może to nie moje dawniejsze zainteresowania czy nieodwzajemniona wizytami miłość do West (jak Holendrzy nazywali swoje zachodnie kolonie, a potem zamorskie obszary, Surinam i Antyle)? Może nawet nie list prof. Rutgersa w styczniu 2014 roku? Może decydująca była muszla, koncha właściwie, choć o tym wtedy jeszcze nie wiedziałem?

Muszlę w prezencie dostał mały Krzyś. Ofiarodawcą byli Suus en Jaap Oversteegenowie. Prof. Oversteegen, jeden z redaktorów słynnego czasopisma "Merlyn" (1962-1966), które wprowadziło w Holandii miejscową wersję close reading, promując przy okazji swoimi analizami wielu poetów, był z wykształcenia historykiem. Pewnie dlatego, choć uprawiał literaturoznawstwo i krytykę literacką, interesowało go także pisanie biografii. Ma na koncie monumentalną dwutomową biografię Coli Debrota. Tom pierwszy nosi tytuł In het schuim van grauwe wolken - Het leven van Cola Debrot tot 1948 ('W pianie szarych chmur - Życie Coli Debrota do 1948 roku'), drugi zaś Gemunt op wederkeer - Het leven van Cola Debrot vanaf 1948 ('Powrót upatrzony - Życie Coli Debrota po 1948 roku'). Biografią można nazwać także książkę Jaapa z 2000 roku pt. Herscheppingen. De wereld van Jose Maria Capricorne ('Przestworzenia. Świat Jose Marii Capricorna').

Sądzę, że kiedy odwiedziliśmy Oversteegenów (już nie w 't Wachthuis nad Renem, ale w położonym wśród wrzosowisk Vierhouten), pisał właśnie tę biografię. Pamiętam, że jeździł wtedy dość regularnie na Antyle. Krzyś bardzo się cieszył tą wizytą. Pamiętam bardzo dokładnie pierwszy dzień, nawet pierwsze minuty po przyjeździe. Potem Suus go rozpieszczała. Pewnie kiedy oglądał muszlę, wzbudził zainteresowanie gospodarzy. On sam nigdy jeszcze tak wielkiej nie widział. Muszelki nad Bałtykiem są takie jak i to nasze morze - piękne, lecz małe. Nie ma porównania z Karaibskim.  pewnie wtedy ujęty Krzysiową fascynacją Jaap podarował mu muszlę. Przywieźliśmy ją do Polski i odtąd jest z nami. Widomy znak Antyli. Leży na parapecie łazienki obok słoików z wymieszanymi muszelkami ze wszystkich mórz, nad którymi byliśmy.



Często na nią spoglądam. Teraz takiego cacka nie można już przywozić z Antyli. Można natomiast zabrać ze sobą kawałki drewna, które morze obrobiło i wyrzuciło na brzeg w Boka Tabla.



Więc może wszystko zaczęło się od tej muszli i szumu morza, który stopniowo wprowadzała do naszego domu?
Dziś Krzyś jest ze mną na Antylach i właśnie ma urodziny.


Trasa pomnikowa

Po Oranjestad spacerowałem dwukrotnie trasą pomnikową. Tak ją sobie nazwałem. W przestrzeń miasta wpisano szereg pomników - niekiedy miałe...