niedziela, 4 maja 2014

Święto pracy (niech się święci oksymoron!) Landhuis Papaya (niech dotrwa do restauracji!)


Rodney naciska. Prosił o przesłanie wszystkich prezentacji. Przesłałem, ale z jedną się wstrzymuję: muszę jeszcze dopieścić. Moje wykłady powinny się jeszcze przed poniedziałkiem znaleźć w systemie. Zaczynam od zajęć na Arubie na początku przyszłego tygodnia. Lecę tam jutro po południu. Właśnie na Arubie będę mieć najwięcej studentów, ponad trzydzieścioro. Ale słuchacze (to w tej sytuacji chyba najwłaściwsza forma) będą w czasie rzeczywistym brać w nich udział także na dwóch innych wyspach: Bonaire i Curaçao. Potem mam zajęcia na Bonaire (podobno około dziesięciorga studentów). I w końcu na Curaçao (ok. dwudziestki). Wszędzie studenci studiów magisterskich, wszędzie pracujący nauczyciele, wszędzie osoby w różnym wieku. To podwyższa poprzeczkę. Ale wszędzie podobna sytuacja: technologia komunikacyjna Blackboard łączyć nas będzie ponad wodami mórz i oceanów (Bonaire od Curaçao dzieli 52 km, Bonaire od Aruby jakieś 130 km). Podobnie transmitowany ma być wykład otwarty, który mam wygłosić w auli uniwersyteckiej 13 maja.


(www.natiosuriname.com)


No więc 1 maja, w dniu święta pracy, ustaliwszy na własny użytek, że 'święto pracy' to jednak na pewno oksymoron, pracowałem. Ostatni szlif nad ostatnią prezentacją - ostatnią, ale przeznaczoną na pierwsze zajęcia.

Ale w południe zbiesiłem się i postanowiłem, że 'niedziela' będzie dla mnie. Wybrałem się poza Willemstad, a właściwie poza Julianadorp (dzielnica, dosł. wieś [królowej] Juliany). To przedmieścia, gdzie mieszkam.




Wsiadłem do samochodu trochę z ręką na sercu, bo mam jedynie starą mapę z 1973 roku, więc nieaktualną, i drugą jakąś schematyczną, więc niedokładną. Pierwszą pożyczył mi Wim, drugą zdobyłem w sklepie z pamiątkami, który akurat w święto był otwarty (podobno na Arubie tego dnia policja zamykała sklepy, bo były nielegalnie otwarte, tymczasem w porcie stały dwa wycieczkowce z kilkoma tysiącami turystów...). Jednak nie o mapy tu chodzi. Oznakowanie dróg jest na wyspie krótko mówiąc złe, niejasne, niejednoznaczne. Oczywiście dla przyjezdnych, bo autochtoni nie mają żadnych problemów z poruszaniem się (wnoszę po sprawnej i graniczącej z dezynwolturą jeździe).
Ale ostatecznie, pomyślałem sobie, auto nie amfibia, nie zboczę z trasy zanadto, a Curaçao to wyspa, nie zgubię się!

Jednak pewne obawy pozostały, skoro miałem się udać niemal na North by Northwest, więc Hitchcock chichotał prześmiewczo z kąta i widziałem siebie oczyma wyobraźni in the middle of  nowhere. Pojechałem na zachód, jak oni tu mówią, choć właśnie północny zachód byłby określeniem bardziej adekwatnym. Na tej trasie jest wiele wiejskich willi (landhuis), pozostałości po dawniejszych plantacjach. Szczególnie spodobała mi się "Papaja". Dekadencki rozpad z jednej strony, ale aktywna działalność centrum uzależnień z drugiej. Jakoś się to w przedziwny sposób łączy ze sobą: rozpad przeszłości, budowa przyszłości. No i te kolory! Typowe dla Karaibów. Na Antylach dość wcześnie zabroniono bielić ściany zewnętrzne budynków; Holendrzy stwierdzili już w 1817 roku, że przy tak mocnej operacji słonecznej odbicie światła od białych ścian może być szkodliwe dla oczu.


(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)

Takich rezydencji jest na całej wyspie podobno 93. Większe i mniejsze, bardziej i mniej okazałe, XVIII- i XIX-wieczne, prywatne i niedostępne dla zwiedzających lub przekształcone w muzea. Dawniej siedziby gospodarza (shon), stąd zwane kas di shon (dom pana).


(fot. J. Koch)


(fot. J. Koch)


Jak widać dom nie jest duży. Uboga, sucha ziemia nie pozwalała na taki rozwój plantacji, jak na innych wyspach Karaibów, a więc właściciele nie byli tak bogaci. Średnio na cztery sezony jedne zbiory były dobre, jedne średnie, aż dwa złe. Na Curaçao uprawy miały za zadanie zaspokoić głównie własne potrzeby. Dopiero nadwyżki sprzedawano w mieście, gdzie kupowano odzież, sprzęty gospodarstwa domowego, dachówki, wszystko, czego nie można było sporządzić we własnym zakresie. Wyspa służyła głównie jako miejsce handlu niewolnikami na cały obszar Karaibów; szczyt przypadł na początek XVIII wieku, dokładnie 1717 rok, a handel prowadziła Kompania Zachodnioindyjska (WIC, West-Indische Compagnie). Także z tego powodu nie było tutaj monokultur, które rozwinęły się w Surinamie i Gujanach (plantacje trzciny cukrowej). Dodatkowe pieniądze miejscowym właścicielom dawała sprzedaż wody ze studni oraz soli z solanek (saliña).



(fot. J. Koch)

Nawet stan upadku ma tutaj pewną godność.


(fot. J. Koch)

Dopiero z boku widać typową dla antylskich wysp strukturę wiejskiej willi: dom budowano etapami w miarę jak rozrastała się rodzina, przybywało dzieci, domowników. Tutaj widać trzy stadia. Och, kłania się południowoafrykański plaasroman, J.M. Coetzee i jego obserwacje dotyczące burskich domostw, także rozbudowywanych z biegiem lat, powiększanych o kolejne pokoje, pomieszczenia gospodarcze, dobudówki, niczym biblijna arka - budowana, by dać odpór oceanowi stepu i półpustyni. Sam zastosowałem to w analizie Na die geliefde land (1972; Do ukochanego kraju) Karela Schoemana oraz artykule o Mojej siostrze Murzynce (1935, Mijn zuster de negerin) Coli Debrota. To produktywny sposób interpretacji przestrzeni w utworach tego kręgu kulturowego. Ale w ostatecznym rozrachunku aż tak zaskakująco odkrywcza uwaga Coetzeego nie była, bo już znajomość architektury przylądkowo-holenderskiej (Kaaps-Hollandse stijl) sugeruje takie podejście. A wiedza o gospodarstwach na Przylądku w okresie holenderskim jest dość powszechna. Powstawały wówczas typowe dla Afryki Południowej budynki. Najpierw proste i przypominającej I, z czasem rozbudowywane do kształtu zbliżonego do litery L, a w końcu także H, vide Boschendal. Ciekawe jednak, że także pod tą antylską szerokością i długością geograficzną zasada była podobna. Takie domy nazywano w papiamentu kas di rèk, czyli 'rozciągliwy dom' (z ndl. rekhuis).


(fot. J. Koch)

Zbiornik na wodę na tyłach domu - niezbędny, gdyż opadów jest mało, ale jeśli już pada to krótko i gwałtownie.


(fot. J. Koch)

W głębi budynek zasponsorowany przez marynarkę wojenną Holandii, mieszczący pokoje dla narkomanów, którzy w ośrodku przechodzą kurację odwykową.


(fot. J. Koch)

Z drugiej strony budynek gospodarczo-mieszkalny jeszcze z XIX wieku (jest sucho, więc sporo rzeczy zrobionych z drewna dobrze się zachowuje).


(fot. J. Koch)

Korytarz na przestrzał, albo naturalna klimatyzacja. Ponieważ wieje tu stały wiatr pasatowy z północnego wschodu, więc domy budowano tak, by jak najwięcej złapać tych chłodzących upał podmuchów. Kas di shon często, choć nie zawsze, wznoszono na wzgórzu właśnie z tego względu, nie tylko dlatego, by pan miał swoich niewolników na oku.


(fot. J. Koch)



(fot. J. Koch)

Dawniejszy salon, dziś biuro księdza, który całość zorganizował i administruje ośrodkiem.

(fot. J. Koch)

Otwór, którym z kuchni podawano do salonu jedzenie (dla Państwa!), jest dziś zabudowany.

(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)


Zdobnictwo nad wyraz proste, ale mające w sobie jakąś szczerą prostotę.


(fot. J. Koch)

Miejsce, gdzie podopieczni spotykają się, jedzą wspólne posiłki; także miejsce na modlitwę, bo działalność całego ośrodka jest inspirowana religijnie.


(fot. J. Koch)



2 komentarze:

  1. Jurek, strasznie ciekawe są twoje opowieści z dalekich podróży. Gratuluję i zazdroszczę.Norbert.

    OdpowiedzUsuń
  2. bardzo dziękuję za miłe słowa, mam nadzieję, że nadal śledzisz moje wpisy!

    OdpowiedzUsuń

Trasa pomnikowa

Po Oranjestad spacerowałem dwukrotnie trasą pomnikową. Tak ją sobie nazwałem. W przestrzeń miasta wpisano szereg pomników - niekiedy miałe...