czwartek, 22 maja 2014

"Travel is not a vacation, and it is often the opposite of a rest"

Jeden z moich przyjaciół, poeta i naukowiec, a przy tym podróżnik południowoafrykański, Johann Lodewyk Marais, dał jakiś czas temu taki cytat na swoim facebookowym profilu: "Travel is not a vacation, and it is often the opposite of a rest". To przytoczenie pochodzi z The Old Patagonian Express (1979) Paula Therouxa

Chciałoby się powiedzieć: nic dodać, nic ująć. Aczkolwiek, patrząc z tej perspektywy, powrót do domu, do punktu, skąd wyruszyliśmy, winien stanowić o odzyskaniu spokoju. Chciałoby się powiedzieć - tym razem po niderlandzku, bo jakoś mocniej to brzmi - 'niets is minder waar' (dosł. nic nie jest dalsze od prawdy). Jestem już w Polsce, w Poznaniu, i czekają mnie dni pełne zajęć, różnych dodatkowych działań, częściowo zaplanowanych z gór, częściowo zupełnie nowych. Czyli w nieco innym kontekście mogę zawołać na ojczyzny łonie - w ślad za Stefanem Friedmannem - "ahoj, przygodo! (przygodo? ahoj?)". 

Moja przygoda z Antylami się nie kończy, dlatego blog Antyle Holenderskie 2014 też się jeszcze nie skończy. Jest jeszcze wiele wrażeń, refleksji czy zdjęć, którymi chcę się podzielić. Na miejscu nie było na to czasu, sił, nie zawsze byłem w stanie ogarnąć się jak należy. Antylska przygoda nie kończy się dla mnie z dniem powrotu, tym bardziej, że do 30 czerwca moich tamtejsi studenci będą przysyłać mi swoje prace, podsumowujące cały kurs. Muszę je jeszcze ocenić, może przedyskutować z autorami. Powiem, że pierwsze prace już zaczynają spływać, co mnie cieszy i jednocześnie mile zaskakuje. Tymczasem niektórzy z nich wprost wyrazili swoją wysoką i przyjemną dla wykładowcy opinię. Oto przykład z maila jednego z moich antylskich studentów, konkretnie z Aruby, notabene, nauczyciela od lat pracującego w zawodzie. Podaję od razu w tłumaczeniu.

"Sprawił Pan, że na kilka bardzo znanych książek spojrzałem z nowej perspektywy. Sądzę, że Moją siostrę Murzynkę czytałem chyba z pięćdziesiąt razy (czytam ją rokrocznie kilkakrotnie z różnymi klasami) i wtedy myśli się, że naprawdę zna się książkę na wylot. Pan jednak podał kilka zupełnie nowych interpretacji. Dla mnie było to bardzo interesujące, że omawiane książki umieścił Pan w bardzo szerokim międzynarodowym kontekście (Afryki Południowej, Europy Wschodniej)." 

Skomentowałem to na FB pisząc: "Miłe, nieprawdaż? Takie reakcje pozwalają wierzyć, że ta praca, tu czy w Polsce, ma sens."

Dzień przed odlotem, spotkałem się jeszcze w porze lunchu z Rektorem F.B.G. de Lanoyem.

(fot. A. Jessurun)

Ciekawa rozmowa i znów ożywiające doświadczenie. Nie mam na myśli wzorów mojej koszuli (swoją drogą kończyły mi się już rzeczy). Chodzi mi o spotkanie miejscowego intelektualisty, osoby, która mówi mądrze i ze spokojem, a słucha z uwagą, czy jak się mówi w dzisiejszej polszczyźnie - słucha aktywnie. A uczelnia ta ma, podobnie jak wiele polskich, swoje problemy, a to finansowanie, a to poszukiwanie przez prasę sensacji, a to, a tamto. Dla mnie ta rozmowa to dobre zakończenie, podsumowanie pobytu: zdiagnozowanie różnic i zbieżności.

No i w drogę. W samolocie przeżywam lekki stres. Zazwyczaj lubię siedzieć przy przejściu. Wstaję wtedy, kiedy chcę, mogę rozprostować nogi, przynajmniej jedną. Wczoraj się nie udało. Poznaję już z litery na wydruku, że siedzieć będę w środku. Dochodzę do mojego rzędu i dostrzegam pokaźnej tuszy Murzynkę, a obok na siedzeniu - moim siedzeniu! - leży malutkie dziecko. Najpierw - nie powiem - myśl skrzydlata: o, double booking. Przemieszczą mnie do klasy biznesowej, jak niegdyś moją doktorantkę w locie z RPA, która już podczas kołowania popijała sobie szampana (że też takie doświadczenia nie zdarzają się promotorom!). Ale nic z tego, infant był zabukowany właśnie jako infant, czyli musiał siedzieć u matki na kolanach. Stewardesa przyszła, wyjaśniła sytuację, że to moje miejsce. Addio biznes klaso, addio utracona! Stewardesa zrobiła to w jakimś takim pośpiechu... był lekki chaos, choć to Air Berlin i należałoby oczekiwać nieco więcej porządku. 

Obchodzę cały rząd, przechodzę na drugą stronę, bo widzę, że kobieta nie da rady się przeorganizować, bo dziecko, bo manele wokół niej i co tu dużo mówić, także jej tusza, choć i tak airbus ma nieco więcej miejsca na nogi niż Boeing. Wchodzę zatem od drugiej strony do mojego, choć wypada powiedzieć - naszego rzędu, a tu naciska na mnie z tyłu para starszych Niemców. Już teraz zaraz muszą się ulokować na swoich miejscach. Zauważyłem ich już przy bramce, niecierpliwi, przepychający się do przodu kolejki, choć mieli tak jak ja grupę D, czyli mieliśmy wchodzić na końcu. Teraz dyszą mi w kark. Facet o wyglądzie emerytowanego funkcjonariusza Stasi zmiksowanego z enerdowskim pogranicznikiem puka mnie palcem w ramię i niedwuznacznie zachęca gestem i słowem, abym usiadł na dziecku Murzynki. O niedoczekanie twoje, Germanie! I rzucam mu coś przez ramię na uspokojenie. 

Kobieta powoli zabiera dziecko na kolana, dziecko marudzi przez sen. Pomagam Murzynce się ześrodkować, przegrupować siły i środki, będąc pod obstrzałem pruskiej kohorty, bo żona Enerdowca także jakaś taka z pretensjami pańcia w koku. W końcu siadamy. Niemcy jeszcze się kokoszą. Murzynka mówi, że nie było już baby-friendly miejsca, bo jest sporo dzieci na pokładzie. Oczyma wyobraźni widzę siebie oflankowanego przez najbliższe dziewięć godzin przez niemieckie zastępy z jednej i Murzynkę, dużą niczym Bogini Matka z Çatalhöyük, z drugiej strony. Wiersz Luceberta Er is een grote norse neger kojarzy mi się automatycznie, choć nie wiem czy zasadnie. Wiem natomiast, że wizja double booking i mojej migracji do klasy biznesu wygląda na zaplanowane z góry szyderstwo przewoźnika. Co tam biznes, nic nie będzie, nie będzie nic. Nie będzie spacerów po pokładzie, odwiedzin u stewardes, prostowania kości, chodzenia do toalety, zero. Będą natomiast, jak to w wyprawce dziecięcej - w pakiecie: płacze, karmienia, przewijania. 

W końcu jednak pytanie-imperatyw: kto jest twoim bliźnim? I czuję, że to nie opryskliwa para Niemców jest mi kulturowo bliższa, lecz siostrą moją  Murzynka jest. W końcu jestem ojciec dzieciom (choć moje to już duże chłopaki), więc wiem, co to dzieci, podróże z dziećmi, kolki, spazmy, przewijania, wiem wszystko. Zagaduję moją sąsiadkę Murzynkę. Infant okazuje się infantką. Dziewczynka ma zaledwie pięć miesięcy. Znów śpi spokojnie u wielkich piersi mamy, która nawet do swojej malutkiej torby, aby wyłączyć telefon, z trudem może się dostać. Ona pyta, czy jestem Holendrem. Nie, jestem Polakiem. Już chciałem o okupacji, zaborach, rugach pruskich, ale poprzestałem na katechizmie Władysława Bełzy, oczywiście odmówionego po cichu, w myślach. Konwersacja się urywa. Nie dlatego, by moje pochodzenie zrobiło kolosalne wrażenie na interlokutorce, ale dlatego, że postanawiamy wspólnie podjąć akcję. Nie, nie przeciw Niemcom. Ci, odkąd ich zoczyłem przy bramce, cały czas wydają się zajęci sobą, a teraz jeszcze, jak na Niemców przystało, zajmują się Wiedervereinigung, gdyż ich kokoszeniu nie ma kresu. Murzynka i ja zagadujemy stewardesę. Ta mówi, nie wysłuchawszy nas nawet dobrze, że chcą wystartować punktualnie i przynosi dodatkowe pasy bezpieczeństwa. Czerwone szelki. W kolorach Air Berlin. Jak dla infantki mogłyby być różowe. Macha ta uprzężą nad głową dziecka, szczególnie wielką metalową klamrą, którą chwytam w locie ratując infantkę przed niechybnym okaleczeniem. Stewardesa i ja wspólnie opasujemy dziecko i Murzynkę, która poddaje się temu ze spokojem, ograniczając współdziałanie z duetem 'niemiecka stewardesa & polski sąsiad' do przesuwania nieco ciała i unoszenia dziecka. 

Wizja lotu w takich warunkach zaczyna mnie nieco przerażać. Odkąd porzuciłem marzenia o szampanie w biznesie już nie tylko o sobie myślę, lecz także o kobiecie i o dziecku. Przecież to musi się dać załatwić, aby kobieta podróżowała w lepszych warunkach! Odnajduję w sobie resztki maczyzmu pozostałe po kolejnej feministycznej fali i zagaduję stewarda. Jak facet z facetem, jak Niemiec z Polakiem. Tak - mówi. Wie. Coś zrobią. Dopowiadam coś jeszcze, ale czy mówię za cicho, czy gwar zbyt duży, ludzki i maszynowy, on mnie nie słyszy. Kiedy pochyla się nad dziewczynką, aby mnie lepiej zrozumieć, szwargoczę mu nad twarzyczka infantki, że nie musi być baby basket, że mogą też być dwa wolne miejsca, nawet jedno. Tak, tak, dla pana też - on na to i pokazuje na mnie i na kobietę. Prostuje się i oddala się na poszukiwanie przestrzeni życiowej dla moich dwóch sąsiadek. Z nim zastęp stewardes - o to chodziło: do pracy rodacy, tj sąsiedzi zza Odry! Ale czy do końca o to właśnie? Patrzę na Murzynkę, Murzynka spogląda na mnie. Mówię do niej, że steward chyba mnie nie do końca zrozumiał. Ona uśmiecha się i się zgadza. Wzięli nas za parę. Choć nic tu nie gra, ani kolory skóry, ani płeć dziecka, czuję się jak święty Józef: nie ojciec rodzony, ale opiekun, i podobnie jak on: po części ze współczucia, po części z zaskoczenia i zracjonalizowania całej sytuacji. Mogę wystąpić w tej roli, ale jak zaczną szukać dwóch miejsc tam, gdzie można na ściance rozłożyć koszyk-łóżeczko dla dziecka, to możemy nie rozwiązać problemu. 

Udało się! Znalazły się dwa miejsca obok siebie! Murzynka zabiera dziecko. Oferuję się z pomocą, zabieram cały majdan, czemodany, torbę , torebkę. Niosę za nią niczym ten Józef-Robotnik za Marią z Dzieciątkiem. Nasza karawana dociera do celu. Pomagam jej się zainstalować. Po powrocie na miejsce coś tam jeszcze znajduję, jakieś dziecięce parafernalia. Donoszę jej. 
Co najmniej ćwierć samolotu mieliśmy za widownię naszego performensu. 

Instaluję się na jej miejscu to the aisle, biorąc Niemkę na pewien dystans; ona niezwłocznie anektuje zwolnione przeze mnie miejsce swoją torebką. A nich ci, kobieto, też skorzystaj sobie z Lebensraumu.


Prawdziwym clou dla mnie był film, który potem obejrzałem w czasie lotu - 12 Years a Slave. Wstrząsający. Świetna robota Steve'a McQueena.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Trasa pomnikowa

Po Oranjestad spacerowałem dwukrotnie trasą pomnikową. Tak ją sobie nazwałem. W przestrzeń miasta wpisano szereg pomników - niekiedy miałe...