Gdyby nie dyrektor Fundacji ds. Planowania Językowego (zajmującego się także standaryzacją języka papiamentu), prof. Ronald Severing, nigdy bym tu nie trafił. Boczna uliczka, niczym nie wyróżniający się dom, miejsce niemal tajne, gdyby nie to, że umieszczono szyld. Raczej szyldzik. Jednym słowem coś dla locals.
Karta dań przypomina raczej szkolną tablicę. Wszystko tu praktyczne, do bólu funkcjonalne.
Debatując nad sytuacją językową w tym rejonie świata, w Afryce Południowej w Europie, dokonaliśmy świadomego wyboru i zamówiliśmy.
Najpierw zupa z kaktusa, kadushi.
A tak się przygotowuje podstawowe ingrediencje.
Na drugie ryba oraz potrawa z mąki kukurydzianej, czyli naszej mamałygi (kuleszy, polenty), tutaj tylko dość drobno mielonej i w inny sposób gotowanej.
Wystrój... jakby to powiedzieć... barowo-stołówkowy. Kiedy przyszliśmy już po godzinie 14:00 było sporo osób. Ale że je się tutaj obiad z reguły około południa, więc się niebawem wyludniło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz