wtorek, 4 listopada 2014

Podchodzę do tematu (I)

Podchodzę do tematu. Nie wiem jak zacząć. Nie wiem od czego. Ale przerwa w pisaniu bloga, od połowy sierpnia, nie ma tutaj nic do rzeczy. Chodzi o prace moich antylskich studentów. Chcę o nich napisać. Ale nie wiem jak. Tak po prostu nie mogę. Nie mogę przecież wejść w szczegóły, bo obowiązuje mnie tajemnica. Tak, właśnie. Zupełnie jak tajemnica spowiedzi.

(fot. J. Koch)




W jednym z zadań mieli napisać do swoich ojców o ich wzajemnym stosunku.
To było najciekawsze.
I najtrudniejsze.
Ale po kolei.

Prace spływały w kilku falach. Największa na przełomie czerwca i lipca. Potem fala odbita w sierpniu. Niedawno pokropiło jeszcze ostatnimi esejami.

(fot. J. Koch)
Część studentów się spóźniła, ale w kilku przypadkach powstało qui pro quo. Jak się okazało część z nich używa innych imion, a nawet nazwisk w mailach i kontaktach ze mną, ale inne formy były wzmiankowane na oficjalnej liście, którą dostałem z Uniwersytetu Curacao. Ale w końcu pokonaliśmy i te przeszkody. Wszystkie prace już przeczytałem, oceniłem i odesłałem z powrotem. Aż szkoda, że ten akord końcowy moich zajęć na wyspach już wybrzmiał. Było jak u Mozarta - końcówka miała swoją wewnętrzną strukturę i dramatyzm. Zupełnie jakby kompozytor nie chciał się rozstać z utworem. A po ostatnim dźwięku wszystkim się zdawało, że akord wciąż brzmi jeszcze... Zgodziłem się na przedłużenie terminu. I ze względu na studentów, i ze względu na siebie. Studenci to przecież pracujący nauczyciele, matki i ojcowie dzieciom, rodzinom, ba, całym rodom, gdyż antylskie wspólnoty rodzinne są liczne. A ja... cóż ja?

Ja, jak zwykle - idee wędrowne, pisaniny, przemieszczenia. Nie tylko na linii Wrocław-Poznań. Najpierw był lipcowy wyjazd do Domu Tłumacza w Antwerpii. Potem w sierpniu trzy tygodnie na akademickie 'pisanki' we własnym domu. Intensywny czas. Sierpień spędzony na pisaniu w domowej bibliotece (to za dnia), a przegadany na balkonie (to wieczorami). Wyjątkowy czas. Wyrwany z codzienności, wyrwany z całego roku. Dom własny jak letniskowy. Poniekąd... Właśnie taki kojarzy mi się z haustem powietrza, gwałtownym, nieoczekiwanym, zachłyśnięciem się, jak wolnością. Albo z długim dystansem, o ustalonym rytmie, bez przerw, bieganiny. Albo z czasem zagnieżdżonym w jakieś luce... w czasie.

(fot. J. Koch)
(Przypominiał mi się głos prof. Jacka Fisiaka, kiedy był dyrektorem poznańskiej anglistyki i grzmiał na plenarnych zebraniach, gdy zauważył, że się output zmniejszał w jednostce: "Mówicie, że nie macie czasu pisać w ciągu roku!? Macie sześć tygodni urlopu: trzy na wypoczynek, trzy na napisanie artykułu." Ja akurat raczej nie potrzebowałem zachęty - jeśli już, to może nawet zniechęcania - ale coś jest na rzeczy, w tym memento... szefa).

(fot. J. Koch)
No i wreszcie na przełomie sierpnia i września nastały dwa tygodnie prawdziwego urlopu. A w końcu, tuż przed rozpoczęciem roku akademickiego, konferencja w Pretorii. Tak, okres bez zajęć to bynajmniej nie wakacje z duchami, raczej wakacje z książkami, czytankami, 'pisankami'. Kompleks nieodrobionych lekcji to przekleństwo naukowca. Taki los.

Tak jak kompleks tego blogu: chciałbym napisać o pracach moich studentów na zadany przeze mnie samego temat. Miało być o ich ojcach. To mógł być wiersz lub esej. Albo list w stylu 'to zawsze chciałem Ci powiedzieć'. Aby było łatwo zacząć rozmowę. A ja tymczasem nie wiem jak zacząć tego bloga. Spróbuję raz jeszcze. Za jakiś czas...

(fot. J. Koch)

niedziela, 17 sierpnia 2014

Aruba i "Polityka"

Czytelnictwo się rozwija: do dziś, 17 sierpnia, ten blog miał 2400 wejść. Jednym z czytelników jest mój przyjaciel, jak to się mówi, z ławy szkolnej. Znam go już długo. Jak zły szeląg, choć przecież powinienem powiedzieć: jak dobry grosz! A może po prostu znamy się jak dwa stare laczki? Wiem, że jest ironistą, bywa cynikiem, cenię jego poczucie humoru i nie obrażam się, gdy mówi, że to z mojej historii literatury afrikaans Południowoafrykańczycy dowiedzieli się, że ją mają, tę literaturę, i że może jest więcej mojej historii niż ich literatury. Ojtamojtam! myślę sobie, za kilka miesięcy ukaże się w RPA angielski przekład to dopiero będzie ostra jazda bez trzymanki. Przyjaciel jeszcze o tym nie wie. Ja za to wiem, że jego cięta uwaga to specyficzna postać pochwały, jak angielski understatement, albo polskie broń-boże-nie-pochwalić. Ale wiem też, że mój przyjaciel potrafi się zaangażować na serio. Intelektualnie, emocjonalnie, moralnie. Nie chcę jednak zdradzać jego tożsamości, bo jest osobą rozpoznawalną publicznie właśnie z powodu tego zaangażowania.

Nie wiem jak często zagląda na bloga Antyle Holenderskie 2014, albo Antwerpia 2014, ale chyba czytał jak dotąd dokładnie, może nawet podczytuje regularnie, bo jak się spotykamy, to robi zawsze jakąś aluzję. A to do blogerów, a to do blogujących profesorów, a to do jakiegoś poruszonego przeze mnie tematu. Tak mimochodem, ni stąd, ni zowąd. A ja nic, nie podejmuję wątku. O blogu nie rozmawiamy, bo mamy wiele innych tematów, z których jeszcze nie wykłóciliśmy się przez ostatnie kilka dziesiątków lat. Tak mało jest ludzi, z którymi można się pokłócić o sprawach, a nie ze sobą nawzajem. Osobę trzeba pielęgnować, spierać się o świat.

Dwa dni temu przyjaciel przesłał mi sms'a, że w tygodniku "Polityka" jest artykuł o Antylach. O, dzięki! Nabyłem, choć właściwie przestałem ostatnio kupować periodyki, krucho z czasem, coraz bardziej. Dopiero dziś zaglądam do tygodnika. Numer 33 (2971) z reportażem pt. Trochę Holandii na Antylach. Miałem problemy, aby go znaleźć. Kartkuję, przeglądam, w końcu jest - na końcu! Na antypodach "Polityki", jak na Antyle przystało. Tekst umieszczono, chciałoby się rzec, na szarym końcu. I faktycznie szarym.

(fot. Ilona Wiśniewska / Polityka)

No i zaczęło się. Od tego zdjęcia. Ki diabeł, pomyślałem sobie widząc na fotografii to przydymienie. Nie powiem, by mnie ta kolorystyka sponiewierała artystycznie, choć jest przecież coś intrygującego w takim udramatyzowaniu, skandynawskim jakimś odcieniu kryminalnym, sponurzeniu  karaibskiego krajobrazu, pogłębieniu ciemnych barw. Nieprawdaż? Jednak trochę mnie to spopielenie zaskoczyło, choć ja sam dowodziłem, tutaj na blogu, że Antyle to nie świecące słońce i uśmiechnięci Murzyni (nie tylko i nie zawsze). Ma to zresztą zastosowanie do wielu innych, by sięgnąć do słownika agencji turystycznych, 'destynacji', które w Europie uznaje się za egzotyczne.

Kartkuję dalej tygodnik. Kolejne cztery zdjęcia podobne: artystycznie przybrudzone. Nie znajduję uzasadnienia. Ani w motywach na fotografiach, ani w samym tekście. Na początku się jeszcze powstrzymuję, odmawiam sobie Internetu, Internetowi zresztą też odmawiam, ostatecznie jednak przegrywam z kuszącą łatwością wyszukiwarki i z samym sobą i googluję autorkę. Wedle zasady: jeśli nie ma cię w google, to nie ma cię w ogóle. To chyba ona? Czy też zbieżność nazwisk? Podobno mieszka na Spitsbergenie. Nie wiem, jak tam jest. Nie byłem. Piękne jest zdjęcie jej autorstwa, które umieściła na okładce własnej książki o Spitsbergenie. Ale może właśnie to miejsce na północy tłumaczy wybraną kolorystykę: im dalej od równika tym inny kąt padania promieni słonecznych, inaczej się rozpraszają, zupełnie jakby inna część widma stawała się widoczna, zaczynała dominować. Rozumiem, że po Holendrze Willemie Barentsie, odkrywcy Spitsbergenu (dokąd autorka kilka lat temu przeniosła się z gorącego Wrocławia, by się ochłodzić), zaintrygowały ją inne wyspy związane z Holandią.


Niedawno, w 2011 roku, wykorzystując dzienniki rozbitków, Holendrzy zrobili interesującą ekranizację dla młodzieży.

(www.novazembladefilm.nl)

Tylko, że na Północy barwy są stonowane, a na Antylach wszystko jest na ogół w ostrych kolorach. Począwszy od słońca, niemiłosiernie żółtego za dnia, a o poranku lub o zachodzie napowietrznie czerwonego, przez wszystkie odcienia morza i nieba: od rozcieńczonego błękitu po granaty navy blue, aż po wiatr. Tak, wiatr. Podejrzewam, więcej, wiem, że na Antylach wiatr też ma swoją barwę, nie wiem jeszcze dokładnie jaką, ale dajcie mi czas - domyślę. Na wyspach dominują jasne, krzyczące kolory, a kontrasty są mocne, nawet jeśli wiecznozielona roślinność bywa przykurzona pyłem z polnych dróg, a na Arubie, o której mówi ten reportaż, wiele jest takich dróg.

(fot. J. Koch)


                                     (fot. J. Koch)

Nawet jeśli zdjęcie robi się pod wieczór i przez brudną szybę samochodu, jak to poniżej, więc jest nieostre, to zawsze znajdą się wyraziste kolory, na przykład budynków, które dosłownie, a nie tylko w przenośni, biją po oczach.

(fot. J. Koch)
Więc jak miałbym zgodzić się na takie barwne przekłamania, na rozsypywanie na wyspach popiołów? Przeglądam własne zdjęcia z Aruby. Są różne, bo wyspa jest bardzo zróżnicowana. Rozumiem ukrytą niechęć autorki do turystycznych miejsc, plaż, hoteli, rajskich widoczków z folderów. Czuję jej zainteresowanie zwykłym człowiekiem. Podzielam hipnotyczną fascynację degrengoladą San Nikolas - nie tylko rozpadem dekadenckim, bo widoczne są ślady minionej świetności, ale też dramatycznym, bo problemy społeczne nie dają się ukryć (San Nikolas jest mi bliskie, bo tam właśnie miałem w maju wykłady). Jestem zaskoczony widokiem opuszczonych willi na dawnym amerykańskim osiedlu, gdzie sceneria przypomina plan katastroficznego filmu. Ze zgrozą dostrzegam, że najładniejsze plaże w południowo-wschodniej części wyspy zajęły rafinerie. Zżymam się, że domy pobudowane niegdyś dla pracowników zagranicznych koncernów stoją teraz opuszczone i straszą. Czyż zdjęcia nie powinny tego zróżnicowania pokazać?

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)
Tytuł artykułu zapewne pochodzi od redakcji: Trochę Holandii na Antylach. Jest jednak nieco mylący, ale nie dlatego, że na Antylach nie ma w jakimś sensie Holandii, tylko, że tekst jest o Arubie, a nie o Antylach. Czytam dalej i myślę sobie, oj, będę musiał trochę pobelferzyć. Nie ma języka 'holenderskiego', tylko 'niderlandzki' (Nederlands). Tak już mówimy od początku lat osiemdziesiątych. I nie ma 'Królestwa Holandii' tylko 'Królestwo Niderlandów'. Ja sam spierałem się z tłumaczką Lisettą Stembor, gorącą orędowniczką zmiany nazwy, że lepiej zachować dawne określenie. Ale dopięła swego, pisząc przez lata pisma-petycje do ministerstwa spraw zagranicznych w Hadze. W efekcie mamy sytuację, która - choć wbrew tradycji języka polskiego ('Niderlandy' jako pojęcie historyczne) - poniekąd lepiej odpowiada istniejącej złożonej strukturze administracyjnej. Jest więc 'Królestwo Niderlandów' (Koninkrijk der Nederlanden), powiedzmy 'państwo', i mamy 'Holandię' (Nederland), niech będzie 'kraj'. Kwestię prowincji 'Holandia Północna' i 'Holandia Południowa' (Noord-Holland, Zuid-Holland) pominę, sytuacja terminologiczna i tak jest już kryzysowa. Powinienem właściwie w tym miejscu odesłać do mojego wpisu pt. Nie ma Antyli.

(fot. J. Koch)
Mam też wątpliwości, czy nazwa 'florin arubański' jest optymalnym i adekwatnym polskim odpowiednikiem AWG. Po angielsku mówi się 'Aruban florin', a po niderlandzku 'Arubaanse florin' wzgl. 'florijn'. Argumenty są podobnie historyczne i językowe, co w przypadku 'Niderlandów' / 'Holandii'. Kiedy Holendrzy mieli jeszcze swoją walutę, to mówiliśmy - właśnie! - o 'guldenach', gdyż 'floreny' były historycznie określone. Więc chyba wpada per analogiam mówić o 'guldenach' na Arubie. Wolę zatem 'guldena arubańskiego' od 'florina', którego używa autorka reportażu w "Polityce". Ale pewnie i tak pogodzi nas używany powszechnie na Arubie 'amerykański dolar' (uwaga: nie 'talar'!). Tak już bywa. W ostatecznym rozrachunku decyduje ekonomia.

(fot. J. Koch)
Poza tym przeczytałem reportaż z zainteresowaniem. Wszystko, co o Antylach, jest mi teraz bowiem bliższe i bardziej osobiste. To już nie lektury, dystans literatury, książkowe historie, fotki w kolorowych czasopismach czy zdjęcia w Internecie, lecz konkretni ludzie, sytuacje, obrazy.

(fot. J. Koch)

                                                                                        (fot. J. Koch)

P.S.
Nie uważam, by piwo było na Arubie "w puszkach o niemożliwej pojemności 0,2 l". Ze względu na panujące wysokie temperatury to bardzo praktyczne rozwiązanie: piwo nie zdąży się ogrzać. Trzeba po prostu domówić kolejne 0.2 l. Prosto z lodówki!


środa, 16 lipca 2014

Waterfront i zachody słońca, albo Bonaire kulinarnie (II)


(fot. J. Koch)
Lądowanie na wyspie, która jest rajem dla nurków, ale też dla smakoszy nie jest to zła destynacja.


Stolica Bonaire to Kralendijk. Bardzo holenderska nazwa. Dosłownie 'wał', 'grobla' (dijk), choć tym razem z 'korali' (koraal - koralen). Widać je wszędzie - na plaży pełno koralowego gruzu.

Dodaj napis
Sama miejscowość jest niewielka. Jak wszystko na wyspie. Bardzo ludzkie, rzec można spacerowe rozmiary ma stolica. W każdym razie ścisłe centrum. Mieszkaniowe dzielnice, składające się, jak w RPA czy USA, z parterowych domów, rozciągają się na stosunkowo znacznym obszarze.

Pierwszego dnia, zaraz po przylocie, poszedłem na dłuższy spacer z aparatem fotograficznym w dłoni.

Bonaire jest specjalną gminą Holandii, więc flizy są jak najbardziej na miejscu.

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)
Podobnie na miejscu jest holenderska policja...

(fot. J. Koch)
Podczas spaceru natrafiłem na ulicę Coli Debrota, szumnie zwaną tutaj Bulwarem Gubernatora Nicolaasa Debrota (Bulevar Gobernador Nicolaas Debrot).

(fot. J. Koch)
Bulwar biegnie równolegle do linii brzegu; oddzielony od wody szeregiem budynków. Na pewnym odcinku staje się nawet nadmorską jednokierunkową ulicą, by bliżej centrum przejść w nieco większą Keję Gubernatora Nicolaasa Debrota (Debrot Kaya Gobernador Debrot).

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)
Mieszkańcy, jak widać, są do dzisiaj dumni, że ich rodak jako pierwsza osoba z wysp (landskind) pełnił funkcję gubernatora Antyli z mianowania królowej holenderskiej. Przed nim byli to zawsze Holendrzy. Debrot faktycznie jest rodakiem, choć trudno stwierdzić istnienie powszechniejszej antylskiej tożsamości, a więc samo pojęcie 'rodaka' można podać w wątpliwość. Na pewno nie ma jednej tożsamości, nijako do wewnątrz Antyli, bo tutaj różnice są duże, zbyt duże, aczkolwiek nie zawsze dostrzegalne dla przybysza z zewnątrz. To różnice historyczne, etniczne, ba, nawet językowe: wszędzie przekonywano mnie, że na kolejnej wyspie mówi się już innym papiamentu. Owszem istnieją lokalne różnice, ale są dodatkowo wyolbrzymiane, ponieważ język wydaje się naturalnym, widocznym oraz bezpieczniejszym środkiem wyrażania odrębnej tożsamości niż, na przykład, rasa. Ale wobec świata zewnętrznego na pewno jest coś takiego jak antylskość. Co się zaś tyczy Debrota, to na Bonaire może być uważany za krajana, bo rodzina pisarza tutaj właśnie mieszkała. Ojciec miał plantację. Cola mieszkał na wyspie tylko dwa pierwsze lata swojego życia, ale rodzina była na wyspie znana. I jest do dziś.

Nie mogę sobie odmówić zamieszczenia kilku fotografii z tego spaceru.


(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)
Po zrobieniu wielu zdjęć zgłodniałem i postanowiłem usiąść w La Guerenica, bo było niedaleko, lokal jest przy bulwarze i ma ładny widok na morze. Restaurację polecono mi w Hotelu Central, gdzie się zatrzymałem. Na tarasie przywitała mnie sumiasta gałązka oliwna ze wspaniale chłodną wodą. Zamówiłem piwo 'Polar'.

(fot. J. Koch)
Rozejrzałem się i roztaczający się widok potwierdzał niedwuznacznie, że dobrze wybrałem. Nie pozbędą się mnie, okopię się tutaj i będę się rozkoszować do nocy! Ale najpierw zachód słońca...

(fot. J. Koch)
Dla zabicia czasu dostałem też jakąś przekąskę (czipsy z kassawy z sosem).

(fot. J. Koch)
Zamówiłem tuńczyka. Do tego kieliszek argentyńskiego wina szczepu Malbec. Z dodatków - frytki. Doskonałe zresztą, jak najlepsze w Belgii: skórka krucha, w środku miękkie, więc pewnie dwukrotnie smażone (to tajemnica dobrych frytek); tłuszcz świeży, bo ładnie pachniały.

(fot. J. Koch)
A tak wyglądała potrawa z bliska. Ryba była bardzo smaczna i dobrze przyrządzona. Wręcz wyśmienita. Wbrew pozorom były to trzy porządne kawałki. Powiem, że jedynie marchewka, choć odpowiednio krucha, to niepotrzebnie muśnięta była sosem w kolorze pomarańczowym, o smaku sosu do krewetek, i - moim zdaniem - nie do końca pasowała / smakowała w tym zestawie. Towarzyszący całości zielony szparag był za to ekstra, kruchusieńki; szkoda, że tylko jeden).

(fot. J. Koch)
Za towarzysza, po drugiej stronie stołu, miałem zachodzące słońce. By nie jeść samemu i nie pić samemu, obserwowałem zmieniające się barwy. Prawdziwa feeria kolorów.

(fot. J. Koch)
Powoli zapadał zmierzch. Bardzo dobrze wybrałem to miejsce. Widać było i zachód słońca, i przechodzących spacerowiczów. Była palma i jacht. Obrazek jak malowany. Sam bym tego lepiej nie wyreżyserował.

W miarę jak zachodziło słońce przypomniało mi się, co Debrot pisał w swojej noweli o tej porze między dniem a nocą.

Bij het vallen van de avond kon men soms, in de uiterst korte schemering van de tropen, op de top van een lange smalle cactusstengel een papegaai zien zitten: roerloos, afgodisch terwijl rose plekken van de afgrijselijk bloederig ondergaande zon het landschap van kale heuvelen zo eigenaardig kleurden, dat Frits hierbij niet alleen terugdacht aan het westelijk landschap van het eiland, maar ook aan de baljurk, aan het lichaam van een femme de trente ans, die hij op een avond had staan zoenen onder de geur van de kastanjebomen ergens in Europa... Zoiets was niet uit te maken: zoende ik haar zo diep omdat zij op Sylvia Sydney leek, die ik alleen maar uit de film ken, of omdat zij een baljurk aan had in de kleuren die het verre landschap in de schemering aannam?

A oto ten fragment w przekładzie Maryli Metelskiej z antologii Z Kraju Złotego Lwa (PIW 1975).




Taka musiała być wówczas Sylvia Sidney, znana amerykańska aktorka.


A tak wygląda zmierzch na Bonaire.

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)
Trzeba się już było żegnać. Tym bardziej, że następnego dnia miałem mieć po południu cały ciąg zajęć z miejscowymi studentami. Zrobiłem jeszcze zdjęcie tarasu restauracji, gdzie spędziłem ten wieczór.

(fot. J. Koch)

Następnego dnia poszedłem dla odmiany do restauracji 4seasons. Było w niej pustawo, co zazwyczaj nie jest dobrym sygnałem, ale nie zawsze w tym klimacie, bo ludzie chodzą jeść późno. Ja i tak poszedłem później na kolację niż pierwszego dnia, bo dopiero po moich zajęciach. Tak więc spektakularnego wodowania słońca nie było, ale różowawa poświata po zachodzie słońca - i owszem.

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)
Na początek wziąłem już niemal zwyczajowo piwo 'Polar' i wodę z kranu z lodem (dobra!). Obsługa była niderlandzka. Zdecydowałem się na marlina błękitnego (Makaira nigricans). Zachwalany, bo podobno świetny sos na białym winie, jak mówił kelner. Do tego pasujące puree ziemniaczane i jarzyny. Na okres oczekiwania na posiłek - przekąska od szefa (masło ziołowe, pasta z tuńczyka i bułeczka - pasta dobra, zaostrzająca apetyt, nie za ostra, rzekłbym, w sam raz, masło niestety nie było z lodówki, więc w tej temperaturze wszystko od razu było bardzo miękkie; nożyk z rękojeścią w kształcie łabądka... no, cóż... przecierpiałem).

(fot. J. Koch)
Do głównego posiłku zamówiłem Cabernet Sauvignon z Chile. Czerwone wino najlepiej pasuje do tej mięsistej ryby. Ponieważ wina czerwone podają w temperaturze pokojowej, co tu oznacza, o zgrozo, 26-28 st. C., więc poprosiłem o lód. Wrzuciłem dwa kawałki do kieliszka, zamieszałem, dwadzieścia sekund i wyjąłem. Wino miało już lepszą temperaturę.

Marlin wyglądał zachęcająco. Niestety nie spytano mnie jak bym go chciał, tymczasem od spodu był tylko bialutki tzn. ledwo ścięty, a w środku bardziej surowy niż bym chciał i chyba niż należałoby. Wiem, że to sztuka, bo taka ryba na patelni czy ruszcie to tylko raz-i-dwa-i-koniec. Inaczej będzie zbyt sucha, za twarda, czyli smażymy chwilkę z jednej i moment z drugiej. Tutaj wolałbym więc dwa momenty. (Potem na Curacao sam smażyłem marlina.) 

Warzywka były w porządku, z wyjątkiem brokułów, które - o, dziwo! - były przegotowane, a nie zblanszowane jak wypada. Gdybym nie był na Antylach, pomyślałbym, że to polska przypadłość (to u nas regularnie przegotowuje się tego typu warzywa zamiast je tylko blanszować). No i sosu na białym winie, tak zachwalanego, był zaledwie jakiś jeden większy kleks na talerzu.

(fot. J. Koch)
Trochę rozczarowania, bo o tej restauracji czytałem przed przyjazdem na Antyle. Kelner był miły i uważny. Chyba się zestresował moimi uwagami o temperaturze wina, o brokułach i marlinie (powiedział, że przekaże w kuchni) i w finale musiałem się jeszcze upomnieć o piwo na rachunku, bo zapomniał.

(fot. J. Koch)
Bonaire - niezapomniane Bonaire!
(Także gastronomicznie.)

(fot. J. Koch)
Dziewczyna chciałaby wyjść za mąż... a ja chciałbym jeszcze (nie)raz pojechać na Bonaire...


Trasa pomnikowa

Po Oranjestad spacerowałem dwukrotnie trasą pomnikową. Tak ją sobie nazwałem. W przestrzeń miasta wpisano szereg pomników - niekiedy miałe...