Pierwsze, co uderza, kiedy opuszczasz halę przylotów i przeszedłszy przez cło wychodzisz do oczekujących, to gorąc. Piec chlebowy. Pamiętam to uderzenie suchego powietrza u babci na wsi - w każdą sobotę piekło się chleb i ciasto drożdżowe. Obowiązkowo z owocami i kruszonką. Przechodziliśmy przez pomieszczenie z piecem obok futerni tylko po to, by uszczknąć coś z tej kruszonki, albo ułamać kawałek chlebowej kruchej skórki. Piec był już otwarty, wypieki wyłożone na deskę... Może właśnie to wspomnienie sprawia, że czekam teraz, za każdym razem, na to uderzenie gorąca, falę, która mnie obejmie, wchłonie. W Afryce Południowej też ma to miejsce. To przyjemne uczucie. Oczekiwany szok. Masz przez kilka minut wrażenie, że ciało broni się przed taką temperaturą. Niemal zupełnie jak na mrozie. Potem poddaje się. Magiczny realizm fizjologii.
|
(Wonders Boutique Hotel, fot. J. Koch) |
Wsiadłem do pożyczonego auta. Małe toto. KIA jakaś czy inny Hyundai. Ale automatyczna skrzynia biegów, ostre jak brzytwa hamulce, klima i różne gadżeciarskie ekscesy. Dojechałem z lotniska do mojego
Wonders Boutique Hotel. Niewielki hotelik, właściwie rozbudowane B&B. Ale będę mieć blisko uniwersytetu. Mam przed sobą trzy dni rozbiegu krajoznawczego. Na Arubie byłem tylko raz. W
2014 roku, kiedy miałem zajęcia z tutejszymi studentami. Trochę wyspy zwiedziłem, ale chętnie zrobię to jeszcze raz. Może uda się dokładniej.
|
(Wonders Boutique Hotel, fot. J. Koch) |
Błyskało już, kiedy jechałem. Kiedy się już rozpakowałem i miałem ochotę pójść do basenu, zaczęło padać. I tak będę mokry, pomyślałem, więc się zanurzyłem. Lekka ochłoda, nie bałtycki wstrząs. Jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć... Aruba!
|
(fot. J. Koch) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz