środa, 2 lipca 2014

O Mestizos, czechowowskiej hydrze i googlowskim (gogolowskim) translatorze

To musiało się stać. To było tylko kwestią czasu. Mój blog został odkryty przez moich antylskich studentów. Stąd nagły wzrost czytelników - w ciągu kilku dni liczba gości znów skoczyła o kolejną setkę i, przekraczając ją, doszła do 1850. Nie, nie narzekam, skądże! Raczej się cieszę, choć zastanawiam się, co zostaje z mojego tekstu po przemieleniu go przez Google Translator? Czy to googlowski, czy już może gogolowski translator?! Chyba sam empirycznie będę musiał to sprawdzić w internetowej wyżymaczce.

Nie stało się to bez mojej wiedzy, co więcej - zgody. Organizująca majowe wykłady Ange zapytała w jednym z ostatnich listów, czy może podać studentom linka do mojego bloga Antyle Holenderskie 2014. Oczywiście się zgodziłem. W efekcie po kilku dniach zacząłem na maila otrzymywać ich bezpośrednie uwagi i komentarze, a równolegle zaczęły spływać także informacje o nagłym wzroście odwiedzin na blogu.

Moje pierwsze zaskoczenie to ich reakcje na zdjęcia. Cieszę się, że im się podobają, co nie jest oczywiste, bo przecież moja perspektywa nie musi się pokrywać i z pewnością nie pokrywa się z ich własną (choć nie starałem się ani dawać bardzo turystycznych widoczków, jak poniższe...

(fot. przygodnie napotkani turyści)

(fot. J. Koch)
... ani nie dążyłem do tego, by - jak zagraniczni dziennikarze w Polsce - fotografować przysłowiowe wozy drabiniaste czy babcie na targu sprzedające z gazety pietruszkę.
(A wpis o śmieciach...

(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)

                                                                                                dopiero jest planowany...)

Drugie zaskoczenie to uwaga pod adresem polskiej odmiany rzeczownika w jednym z tekstów. Przypomniało mi się przy tej okazji, jak pewien profesor z Holandii (prof. J.J. Oversteegen) na widok polskiego plakatu, na którym przeczytał o "wykładzie profesora J.J. Oversteegena", zakrzyknął z udawanym przestrachem: "Ależ to nie jestem ja!" Jedno małe -a w nazwisku, a tyle emocji - ha! ha! Sądzę, że dla kogoś, kto mieszka na Arubie, zmiana końcówki Aruba na Arubie - tak właśnie! - może być lekkim wstrząsem. Czy może zachwiać insularną tożsamością? Chyba nie do tego stopnia, by uczynić ją chwiejną niczym małą łódeczkę na rozkołysanych pasatem falach morza. Jednak moją topograficzną tożsamością na moment zachwiała mapa na poznańskim Placu Wolności.

(fot. J. Koch)
Dobrze, zmieńmy punkt widzenia z typowego dla półkuli północnej...
... na południowoamerykański.

(fot. J. Koch)
Pytanie: czego tutaj brakuje?
Odpowiedź: szczególnie brakuje mi (to parafraza cytatu z Rejsu) wysp u wybrzeży Wenezueli.

A może "nasi tu byli"?
I ktoś skradł Arubę, Bonaire, Curaçao? 
Co się stało wyspom?! 
(Dopiszmy dla studentów antylskich jeszcze i taką formę: co się stało z wyspami?!)

     "Może im się co zdarzyło? może je napadli? 
      Barwne rafy oskubali, wszystkie skarby skradli?" 

Przecież musiały leżeć tam luzem, tak jak je Pan Bóg rzucił u wybrzeży Ameryki Południowej, a na maltańskim Placu Wolności jakiś projektant.
(fot. weatheronline.pl)

A propos Placu Wolności, Malty, festiwalu i jego tematyki - żarty żartami...

(fot. J. Koch)
...ale trochę szkoda, że pod tym doskonałym hasłem "Na Placu Wolno", a jeszcze bardziej "Mieszańcy", zabrakło Antyli. Przecież to tam, na tych wyspach, od wieków, miała miejsce metyzacja, czy też, wyrażając to słowami Breytena Breytenbacha z Dog Heart (1998), "glorious bastardisation".

(fot. J. Koch)
Skoro o studentach mowa. Od byłego studenta, tym razem polskiego, otrzymałem kilka tygodni temu przesyłkę. Była w niej Nieciekawa historia, dokładniej - opowiadanie Antoniego Czechowa (Skucznaja istorija) z 1889 roku. Wbrew tytułowi historia jest arcyciekawa. Przesyłka była konkretyzacją rozmowy telefonicznej, której temat pozwolę sobie tutaj pominąć. Ta książka to bardzo staranne wydanie oficyny Sic! z 2011 roku. Opowiadanie (w przekładzie René Śliwowskiego - wywiad z tłumaczem do odsłuchania tutaj) zawiera dodatkowo esej Tomasza Manna o Czechowie.

W Nieciekawej historii, Czechow, w 1889 roku niespełna trzydziestolatek, z wielką dozą ironii wcielił się w postać starszego profesora, który w pierwszoosobowej narracji snuje swoje dywagacje m.in. na temat własnych wykładów. Oprócz tradycyjnego czechowowskiego przerysowania, słownego żartu, ironicznego dystansu, mamy też sporą dawkę celnych spostrzeżeń. Do tego, jak na mistrza opowiadania przystało, przekazanych w atrakcyjnej formie. Oto próbka, w której zapewne odnajdzie się niejeden student, nie mówiąc już o wykładowcach.

          Wiem, o czym będę wykładać, ale nie wiem, jak będę wykładać, od czego zacznę i na czym skończę. W głowie nie mam ani jednego gotowego zdania. Ale skoro tylko ujrzę audytorium (jest zbudowane amfiteatralnie) i wypowiem stereotypowe: 'W zeszłym tygodniu skończyliśmy na...', a już zdania w długim szeregu wylatują z mej duszy - dalej idzie już jak po maśle. Mówię niepowstrzymanie szybko, namiętnie i, zda się, nie ma takiej siły, która mogłaby przerwać bieg mojej mowy. Poza tym trzeba być nie w ciemię bitym, czujnym i ani na sekundę nie tracić z oczu pola widzenia.
          Dobry dyrygent, przekazując myśl kompozytora, robi dwadzieścia rzeczy naraz: czyta partyturę, wymachuje pałeczką, obserwuje śpiewaka, czyni ruch w stronę bębna, to waltorni, i tak dalej. Tak samo ja, kiedy wykładam. Mam przed sobą ze sto pięćdziesiąt twarzy, niepodobnych do siebie, i tyleż par oczu patrzących mi prosto w twarz. Moim celem jest odnieść zwycięstwo nad wielogłową hydrą. Jeśli każdą minutę podczas wykładu mam jasne wyobrażenie o stopniu ich uwagi i sile rozumienia, to jestem w jego posiadaniu. Drugi mój przeciwnik siedzi we mnie samym. To nieskończona różnorodność form, zjawisk i praw oraz wielość uwarunkowanych nimi swoich i cudzych myśli. W każdej minucie muszę posiadać zręczność wychwytywania z owego ogromnego materiału tego, co najważniejsze i potrzebne, i równie szybko, jak płynie moja mowa, przyoblekać swoją myśl w taką formę, która byłaby dostępna pojmowaniu hydry i pobudzałaby jej uwagę, przy czym trzeba bacznie uważać, by myśli przekazywać nie w miarę ich gromadzenia, a w stosownym porządku, niezbędnym dla właściwej kompozycji obrazu, jaki zamierzam narysować. Dalej staram się, by nadać temu, co mówię, formę literacką, by definicje były krótkie i ścisłe, zdania możliwie proste i ładne. W każdej chwili muszę siebie monitować i pamiętać, że rozporządzam tylko godziną i czterdziestoma minutami. Jednym słowem, roboty niemało. Muszę być i uczonym, i pedagogiem, i mówcą, i marny los, jeśli mówca zwycięzcy pedagoga i uczonego, albo na odwrót. (A. Czechow, Nieciekawa historia, Sic!: Warszawa 2011, s. 50-51)

Wpis ten dedykuję moim współpracownikom z Zakładu Studiów Niderlandzkich i Południwoafrykańskich oraz innym koleżankom wykładowczyniom i kolegom wykładowcom z Wydziału Anglistyki UAM. Dedykuję go także wszystkim naszym studentom. Koniec roku akademickiego wydaje się ku temu doskonałą okazją, by zaserwować ten właśnie fragment Czechowa.

Wykłady już się skończyły. Na UAM sesja zakończona, lecz nie dla mnie, bo z Aruby, Bonaire i Curaçao właśnie zaczynają napływać w większej liczbie semestralne zadania moich antylskich studentów. Będę więc mieć w najbliższym czasie sporo czytania i oceniania. Ale i tak: un cordial saludo!


2 komentarze:

  1. Wspaniały blog! Czytam jak powieść! Co do mapy to myślę, że ze względów praktycznych nie ma wysp: rozkradliby je szybko lub zniszczyli ludzie... Pozdrowienia, Dagmara Drewniak

    OdpowiedzUsuń

Trasa pomnikowa

Po Oranjestad spacerowałem dwukrotnie trasą pomnikową. Tak ją sobie nazwałem. W przestrzeń miasta wpisano szereg pomników - niekiedy miałe...