niedziela, 6 lipca 2014

Po drodze minąłem Starego Boga

Kiedy wylądowałem, padało. Jak to w Belgii. Podobno wczoraj było bardzo ładnie. Dziś już nie. Z jednej skrajności w drugą. Jak to w morskim klimacie.

Zaczęło się hilarycznie. We Wrocławiu, jeszcze na lotnisku - o, pardon, w porcie lotniczym! - w męskiej toalecie ujrzałem taką oto martwą naturę:

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)
Niby nic. A jednak. Głębia. Nie, nie ulegnę pokusie interpretacji, aczkolwiek dwie plastykowe butelki Ballantine's w serdecznym przytuleniu, przepaść kanalizacji skrywająca się pod umywalką albo spontanicznie-niedbale rzucone papierowe ręczniki, nie mówiąc już o światłocieniu, zachęcają, nawet prowokują do analizy. Poprzestanę jednak na stwierdzeniu, że chyba nasi tu byli. Pomyślałem też od razu: drżyjcie narody, nasi idą! Czy też nadlatują! I choć żadna duma mnie nie rozpierała, postanowiłem uwiecznić widome ślady duchowych - czytaj: spirytualnych - działań rodaków. Udzielił mi się radosny poniekąd nastrój, aczkolwiek niczym sztucznie niewzmacniany. I strzeliłem komórką dwie fotki, doceniając malarską estetykę tego układu nature morte, który napotkałem na swej drodze ku Niderlandom. Bądź co bądź udawałem się w te regiony Europy, gdzie stilleven jak nigdzie sprofesjonalizowano.

Z Warszawy leciałem razem z M.B., Michałem B. Nic więcej nie napiszę. No może jeszcze to, że nie był to Boney M.! Poczułem się przez moment trochę jak poseł, taki 'lepsiejszy', bardziej euro, taki poseł - no wiecie - do kwadratu, a może i od kwadratury koła? Po chwili jednak porzuciłem żartobliwe i niewczesne myśli nieuczesane, uznając, za Stanisławem Jerzym Lecem, że myśl spotkaną w nocy - czy jak w moim przypadku o świcie - "trzeba, jak kobietę, oglądać w dziennym świetle" (mężczyznę tym bardziej). A mówiąc kolokwialnie, wziąć sobie na wstrzymanie. Posłem nie zostanę, trzeba ściągnąć cugle wyobraźni, ambicje mam chmurne, ale nie durne...

Lot do Brukseli był spokojny. Czytałem sobie gazety, przeglądałem opinio-tfu!-rcze tygodniki, no i zaliczyłem premierę: po raz pierwszy kupiłem sobie w (samo)Locie kanapkę. Za własne zarobione pieniądze. Za całe dziesięć złotych polskich. Pieczywo było ciemne, bułka długa z ziarnami, przesmarowana serem typu poznański gzik. Jedzenie, nie powiem, smaczne, choć przecież tylko potwierdzające starą prawdę, że Hunger ist der beste Koch. A kto jak kto, ale ja mogę coś na ten temat powiedzieć.

Katary i emiraty mnie rozbestwiły. Ale do tej pory także u narodowego przewoźnika zawsze dawali coś do zjedzenia, a nawet popitkę. Teraz w LOT-owskim pakiecie tylko Prince Polo - dokładnie połowa wafelka. Do tego woda - istne szaleństwo: z gazem! Rozumiem, że trudno liczyć na full wypas za kilkaset złotych tam i z powrotem na wysokości przelotowej tylu to a tylu kilometrów z prędkością niemal ponaddźwiękową tylu to a tylu kilometrów na godzinę. Na półtorej godziny, jeśli chodzi o ścisłość. Tyle bowiem trwa lot do Brukseli.

Na Zaventem przypomina mi się jak latałem stąd - jeszcze samolotami Sabeny - do Afryki Południowej. Miałem w Belgii kartę pobytu, nie były mi potrzebne żadne wizy, o które w Polsce, z braku południowoafrykańskiej placówki dyplomatycznej, trzeba się było starać w... Moskwie lub Wiedniu... warto sobie przypomnieć skąd przybywamy, od czego zaczynaliśmy dwadzieścia pięć lat temu. Choć pierwszy raz leciałem do RPA Luxavią. Tak tak, było coś takiego. Na początku lat dziewięćdziesiątych to były najtańsze loty do RPA. Z Luxemburga. Samoloty latały raz, a potem dwa razy w tygodniu; podobnie KLM. Nie do wyobrażenia przy dzisiejszym ruchu lotniczym. Czasem warto wyzerować oczekiwania i przypomnieć sobie, jaka drogę przemierzyliśmy, jak skróciły się dystanse. No, niech już będzie ta LOT-owska czarna bułka, póki nie jest czarna polewką... A może moje oczekiwania są wygórowane, bo w miarę regularnie zacząłem latać właśnie na trasie do Kapsztadu czy Johannesburga? A to są loty po dziesięć godzin - jak na Antyle.

Na Zaventem przesiadka na pociąg do Antwerpii. Po drodze mijam znane miasta, jak historyczne Mechelen, albo znane mi jedynie z autostrady mniejsze miejscowości, jak Kontich, a potem ni stąd ni zowąd pociąg zatrzymuje się na stacji o zaskakującej nazwie Mortsel-Oude God. Co u diabła! Choc raczej należałby wykrzyknąć: na Boga! Co by to było, gdyby doszło do pobożnych uszu moich rodaków, że to nie mniej ni więcej tylko stacja 'Mortsel-Stary Bóg'! A mają jeszcze tu, we Flandrii, takie kwiatki (bynajmniej nie św. Franciszka), jak miejscowość Jezus-Eik (dosł. Jezus- Dąb). To brzmi przynajmniej poważniej niż owa wiekowa kwalifikacja Transcendencji: Oude God. Postanowiłem nie wysiadać - tym bardziej, że starogermańskie Mortsel wiąże się z domem (sali) na bagnach (mort/mortan). W ten sposób minąłem Starego Boga. 

(fot. www.groenmortsel.be)
Nazwa wzięła się podobno od starodawnego rzymskiego jeszcze bóstwa (figury lub innego znaku), znajdującego się na rozwidleniu dróg. Kiedy bóstwo przestało być obiektem kultu, weszła do użytku nazwa 'stary', 'dawny' Bóg. Według innej interpretacji chodziło o krzyż, który jakimś sposobem przestał być odwiedzany przez wiernych. Tak czy owak podświetlony 'Stary Bóg' robi większe wrażenie.



Fanów piłkarstwa ucieszy, że na początku XX wieku był tutaj klub o nazwie, jakżeby inaczej, Oude God Sport - 'Stary Bóg Sport'. A żeby było ciekawiej - reprezentacja Belgii nazywana jest Rode Duivels - Les Diables rouges, czyli Czerwone Diabły. I taka jest Belgia, a w niej Flandria, pobożna i bezbożna, rzymskokatolicka i socjalistyczna, konserwatywna i anarchistyczna, uporządkowana i bałaganiarska. Jak piwo o podwójnej fermentacji. 

Przy tej okazji naszła mnie taka refleksja, że z połączenia tradycji judaistycznych, greckich, rzymskich i chrześcijańskich chyba tylko w Starej Europie od zarania średniowiecznych dziejów władza świecka i religijna była oddzielona. Trwały rzecz jasna w napięciu, nieustannym kooperatywnym konflikcie, ale jeśli spojrzeć na pozaeuropejskie kultury, nigdzie takiego rozdziału nie było: władza była jedna i łączyła obie sfery. To pozwala nieco z dystansu spojrzeć na współczesne pikniki i golgoty jako aktualny przejaw tego typowo europejskiego napięcia, z którego nieustannie powstaje też ów rozdział władz.

Patrzyłem na krajobraz brabancki, na pagórki, malowniczo powycinane poletka, które oglądane z samolotu jako żywo przypominały mazowieckie pasemka w okolicach Warszawy. I wspominałem moje przyjazdy tutaj, pobyty, kolejne wydarzenia. Wiele mnie łączy z tym krajem. Pierwsze przyjazdy na kursy językowe, potem stypendium Wspólnoty Flamandzkiej, na które przyjechałem małym fiatem, wreszcie stypendium doktoranckie i obrona na uniwersytecie w Leuven (Lowanium); wtedy przyjechałem już jakąś skodziną. Dalej pobyty w domu tłumacza, najpierw w Lowanium, dziś w Antwerpii, przyjazdy na konferencje... Ale było też mnóstwo pozazawodowych emocji, właściwie cały ich konglomerat. Tutaj mój starszy syn poszedł po raz pierwszy do szkoły. Tutajdość niespodziewanie, bo dwa miesiące przed terminem, urodził się drugi. Teraz przypomina to wszystko trochę niewyraźny krajobraz, jedno jest widoczne, inne zamglone, i niekoniecznie przez padający deszcz. A jednocześnie wszystkie te doświadczenia są jakąś ciągłą aktualnością, bo z nich się składam, bez nich byłbym inny, uboższy.

Jaki to wszystko ma związek z Antylami? To ja, ja sam, wiążę dane miejsce z innym. Więc z Antylami też. Dlaczego by nie? Zresztą na mojej poczcie elektronicznej, na twardym dysku w komputerze jest już sporo prac zaliczeniowych z trzech antylskich wysp, ale ponieważ zgodziłem się przesunąć nieco ostateczny termin składania ich, więc niebawem spłyną wszystkie i będę musiał tutaj je posprawdzać i ocenić. Więc ten link karaibski już jest. Poza tym Belgia to również dawna kolonialna metropolia.

Przypomniało mi się, że kiedy pierwszy raz byłem dłużej we Flandrii, ze zdziwieniem spostrzegłem, że obok dworca centralnego w samym centrum Brukseli znajduje się sklep kolonialny z prawdziwego zdarzenia. I nie mam bynajmniej na myśli sklepu z przyprawami i różnymi zamorskimi towarami. To był istny salon, w typie drogiego butiku. Na wystawie męskie ubrania koloru khaki, hełmy tropikalne, inne utensylia kolonialisty, a dla pań odpowiednio stylizowane stroje, wreszcie skóry dzikich zwierząt i inne artefakty kolonialnej potęgi. Choć potęgi minionej, to sklep trwał. Dla kogo? Był przecież rok 1988! Ale dziś także czci się prekursorów torujących drogę belgijskiemu kolonializmowi. Henry Morton Stanley - dziennikarz i jak wielu reprezentantów tej profesji awanturnik i poszukiwacz przygód - ma swoją ulicę.

(fot. J. Koch)
Stanley i jemu podobni pomagali królowi Leopoldowi II w realizacji jego hipokryckich przedsięwzięć, takich jak L'Association internationale africaine czy L'Association internationale du Congo, gdzie pod przykrywką pseudonaukowych geograficznych badań oraz humanitarnych akcji przeciw arabskim handlarzom niewolników przygotowywano grunt pod nowy typ niewolnictwa.

Później wprowadziłem dla wrocławskich niderlandystów zajęcia z flamandzkiej literatury na temat Konga belgijskiego. Bezpośrednią inspiracją były lektury kolejnych książek, artykuły na ten temat oraz serial, który w 1997 roku obejrzałem tutaj w telewizji i nagrałem na video. Kongo było moją kolejną fascynacją kolonialną. Pozostała one jednak ograniczona do dydaktyki, w którą włączyłem koleżankę z mojego ówczesnego Zakładu Współczesnej Literatury Niderlandzkiej i Afrikaans w Katedrze Filologii Niderlandzkiej Uniwersytetu Wrocławskiego. Bożena Czarnecka pisała u mnie doktorat o holenderskim pisarzu Theunie de Vriesie (1907-2005), choć pół roku przed promocja doktorska broniła się u kolegi z KFN - ja walczyłem z habilitacją. Już jako doktora nauk humanistycznych (to brzmi dumnie!) udało mi się zainteresować Bożenę Kongiem. Zajęła się tą tematyką także naukowo, a oto jest książka:

(fot. www.wuwr.com.pl)
A więc Belgia, bo Kongo. I Antwerpia, bo Dom Tłumacza (Vertalershuis). Tylko zachodzę w głowę, dlaczego wylądowałem pod adresem Oostenstraat tj. na ul. Wschodniej?

(fot. J. Koch)
No cóż, ulica jak ulica, ale okolica jest ładna, choć dalej od centrum niż poprzednie lokum domu tłumacza w hotelu-rezydencji 't Elzenveld.


Obecne miejsce także robi wrażenie. Szczególnie z takiej perspektywy -

(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)
Popołudniem siedzę w moim pokoju przy biurku. Okno uchylone. Dobiegają dźwięki fortepianu. Łagodne. Ktoś gra. Powtarza niektóre frazy, całe utwory. To nie jest zwykłe ćwiczenie. To radość z gry. Cieszę się, że będę mieć taki podsłuch w kolejnych tygodniach i polecam wszystkim takie podsłuchy. Pomyślałem przy okazji o antylskiej muzyce i o tym dlaczego jedenastu Antylczyków klęczało przed sercem Chopina? W kompozycjach Antylczyków też jest wiele radości z dźwięków, gry, rytmu (tutaj).

Pozostałem w tej muzycznej atmosferze. Rano obudziły mnie mewy, krzyczące, przypominające, że to miasto portowe, że niedaleko jest morze. A potem przy kawie zupełnie przypadkiem obejrzałem na pierwszym kanale flamandzkiej telewizji - één - niezwykle mądry i piękny wywiad w serii Tijdgenoten (Współcześni) ze zmarłym niedawno Gerardem Mortierem. Mówił o muzyce, operze, polityce, kulturze - prosto i rzeczowo, a jednocześnie urokliwie i przekonująco. Jak nie kochać tego kraju?

(fot. J. Koch)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Trasa pomnikowa

Po Oranjestad spacerowałem dwukrotnie trasą pomnikową. Tak ją sobie nazwałem. W przestrzeń miasta wpisano szereg pomników - niekiedy miałe...