Cóż za timing!
(selfie) |
(fot. J. Koch) |
Cóż za koincydencja!
(fot. J. Koch) |
O tempora, o mores!
(Ale, jak widać, nie wszędzie, nie!)
Wprawdzie dla słuchaczy moich antylskich wykładów ostateczny termin złożenia prac to 30 czerwca, ale dobrze, że powoli już dostaję kolejne teksty, bo będę mieć w sumie do oceny kilkudziesięciu studentów, a każdy ma do wykonania dwa zadania.
Pierwsze to napisanie listu do własnego ojca. Właściwie napisanie jakiegoś tekstu do niego lub o nim, w typie "to zawsze chciałem Ci powiedzieć, Tato". Można było samemu wybrać formę, na przykład wiersz, esej, itp. Kiedy usłyszeli o tym zadaniu po raz pierwszy, byli chyba zaskoczeni. (Zresztą nie mniej niż moi poznańscy studenci, o których wspominałem w poprzednim blogu pt. Myślenie (twórcze) ma przyszłość (kolosalną), czyli moi polscy studenci - to oni pisali na podobny temat jakieś dwa lata temu. Może trochę stąd ta zażyłość z nimi?) Zaskakująco duża liczba nadsyłanych prac to wiersze. A ostatni tekst z Antyli to dłuższy esej poprzecinany kilkoma wierszami.
Jaki jest cel takiego zadania? Najkrócej można powiedzieć - genderowy. I nie ma to bezpośredniego związku z Dniem Ojca obchodzonym teraz w czerwcu (konkretne daty zależą od kraju). Chyba tym zadaniem otworzyłem jakąś dobrze zamkniętą puszkę różnych pragnień, spełnień i braków, emocji, włącznie z traumami. Ale okazało się, że na dnie, jak u Greków w przypadku Pandory, jest zawsze nadzieja. Niestety, wielka szkoda, ale nic bliższego nie mogę powiedzieć na ten temat, ani podać szczegółów czy przykładów z prac - obowiązuje mnie swoista umowa, nauczycielska tajemnica spowiedzi. Nie inaczej, spowiedzi, bo wiele prac nosi taki charakter. Zwracają się do ojców, którzy żyją lub którzy odeszli, przypominają dobre i złe chwile, próbują nazwać cechy charakteru, opisują różne sytuacje, dokopują się głębszych pokładów uczuć i wyrzucają to z siebie. Wszystkie prace, mówię o tekstach polskich studentów, a teraz antylskich, są bardzo szczere. Nie powiem, że zaskakująco szczere, bo na to właśnie liczyłem. Zaskakuje mnie natomiast u względnie młodych ludzi wielka dojrzałość oceny siebie i najbliższych. Nawet, gdy nie brak krytyki, gorzkiego niekiedy rozliczenia, to jest to swoista, jak powiedziałby Kazimierz Dąbrowski, pozytywna dezintegracja.
Rzecz jasna teksty do ojca lub o nim mają w moim zamyśle współgrać z wykładami. Pojawiała się w nich problematyka pokolenia literackiego, generacyjnej zmiany warty, pozycji kategorii 'odnowy' w procesie historycznoliterackim, polemiki artystyczne w dziewiętnastowiecznej Holandii, niekiedy między rodzonym ojcem i synem (by wspomnieć J.A. Alberdingka Thijma i jego syna Lodewijka van Deyssela), wreszcie utwory literackie, które nawet jeśli nie wprost, to przynajmniej pośrednio, nawiasowo, tematyzowały motyw/figurę ojca. Sukces, mój i studentów, polega na tym, że - jak wynika z dotychczasowych prac - całkowicie zinterioryzowali lektury, połączyli ze swoimi doświadczeniami i - jakby to powiedzieć - spożytkowali we własnych tekstach. Cieszę się, że myślenie ma oprócz przyszłości również teraźniejszość.
Będę mieć problem z zaliczeniami. Sam go sobie stworzyłem. Trudno ocenia się takie indywidualne prace, subiektywne i emocjonalne z założenia. Jeszcze tego nie wiedzą, ale zaliczę wszystkim, kwestia tylko, czy wewnętrznie różnicować i jak złożone kryteria wprowadzać. W tym konkretnym przypadku trudno założyć je z góry, niestety. Muszę zaczekać na wszystkie prace.
A propos zaliczeń. Dawno, w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, pracując jako asystent u prof. Norberta Morcińca w Zakładzie Języka Niemieckiego i Niderlandystyki na wrocławskiej germanistyce, dostałem obok zajęć z historii literatury ni stąd ni zowąd ćwiczenia z fonetyki języka niemieckiego ze studentami pierwszego roku. Wielkie nieba, pomyślałem, katastrofa! Okazało się, że przydzielono mi te zajęcia z jakiegoś przedziwnego instytutowego rozdzielnika. Kiedy omawiałem to z jednym z adiunktów, obarczonym przydziałem tych zajęć, powiedział: "Jurek, zrobisz to tak praktycznie, no wiesz". Nie wiedziałem. Musiałem przypomnieć sobie zapis fonetyczny, aby nie wyjść na durnia, a poza tym podszedłem do tego pragmatycznie: ćwiczyliśmy wymowę na przysłowiach, robiliśmy konkursy, w efekcie czego wszyscy studenci opanowali dziesiątki przysłów, ale też powiedzonek, kolokacji itp. Na koniec dałem wszystkim piątki, ale zanim zwróciłem im indeksy z wpisami, powiedziałem, że nie wszystkie oceny odzwierciedlają ich umiejętności przydatne na egzaminie z gramatyki. Potem przylatuje do mnie ten adiunkt: "Coś ty im dał takie dobre oceny?" (jeszcze się nie zorientował, że wszystkim dałem piątki), a ja na to: "Słuchaj, nie jestem językoznawcą, nie znam się na tym; ćwiczyliśmy przysłowia z dużym językowym pożytkiem, nic więcej; wszystkim dałem piątki i zapewniam cię, jeśli w przyszłości dostanę fonetykę - wszystkim z góry do dołu i z dołu do góry dam piątki." "Aha..." Już nigdy więcej nie dostałem niemieckiej fonetyki.
Wróćmy na Antyle, do zadania o ojcu. Na jednych zajęciach, było to chyba na Arubie, ktoś zapytał w jakim języku mają pisać, bo jeśli to ma być osobiste to woleliby w ojczystym. Nagle uświadomiłem sobie, że moi studenci reprezentują nie tylko różne kierunki studiów (i różne przedmioty, których sami nauczają w szkołach): hiszpański, angielski, papiamentu oraz last but not least niderlandzki, ale że sami mówią różnymi językami. Oto przykłady z przestrzeni publicznej: znaki drogowe, lecz nie z różnymi wersjami językowymi równolegle, tylko łączące języki i wymagające znajomości kilku naraz, aby coś z tego zrozumieć. Czyż nie jest to, w porządku nie tylko symbolicznym, wyraz najbardziej oczywisty karaibskiego wymieszania?
(na Curaçao, fot. J. Koch) |
(na Arubie, fot. J. Koch) |
(fot. J. Koch) |
(fot. J. Koch) |
(fot. J. Koch) |
(fot. J. Koch) |
(fot. J. Koch) |
(fot. J. Koch) |
(fot. J. Koch) |
(fot. FPI) |
(Chyba za daleko odszedłem od głównego wątku - jak powiedział niegdyś Multatuli: Het leven bestaat uit tusschenzinnen - het myne althans. "Życie składa się z dygresji - w każdym razie moje". Mogę się pod tym podpisać obiema rękami, ale czas już wrócić do tematu.)
Drugie zadanie dla moich antylskich studentów zawierało opcję. Mieli do wyboru albo (i) przygotowanie (indywidualnie lub w grupie dwuosobowej) prezentacji ppt na temat antykolonialnej powieści Multatulego pt. Max Havelaar (1860) (prezentacja winna być adresowana do uczniów szkoły średniej - moi studenci to głównie nauczyciele), albo (ii) napisanie eseju. Esej ma traktować o podobieństwach i różnicach dwóch książek - Mijn zuster de negerin (1935) Coli Debrota oraz Home (2012) Toni Morrison. Właściwie chodzi o równoległą i czujną lekturę obu opowiadań, o zwrócenie uwagi na główny temat i cały kompleks drobnych motywów i symboli oraz jak się one ze sobą splatają, włącznie z motywem ojca rzecz jasna.
No tak, wszystko można ze wszystkim porównywać, tylko po co, dlaczego akurat te dwie książki? Wybrałem je dlatego, że dotykają one problemów ważnych dla wielokulturowych społeczeństw, a w takich żyją na Antylach moi studenci i ich uczniowie, taka w ogóle jest ta część świata. Także dlatego, że obie nowele przełamują narosłe od pokoleń tabu, które są silne w karaibskim środowisku, gdzie o wielu rzeczach po prostu nie ma zwyczaju mówić. I jeszcze dlatego, że Morrison i Debrot rozprawiają się z historycznymi traumami stosunków rasowych, mającymi po dziś dzień wpływ na relacje między ludźmi.
Dostaję kolejne prace zaliczeniowe.
Już sama lektura będzie fascynująca.
Napięcie rośnie. Zupełnie jak przed wyprawą na Antyle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz