niedziela, 17 sierpnia 2014

Aruba i "Polityka"

Czytelnictwo się rozwija: do dziś, 17 sierpnia, ten blog miał 2400 wejść. Jednym z czytelników jest mój przyjaciel, jak to się mówi, z ławy szkolnej. Znam go już długo. Jak zły szeląg, choć przecież powinienem powiedzieć: jak dobry grosz! A może po prostu znamy się jak dwa stare laczki? Wiem, że jest ironistą, bywa cynikiem, cenię jego poczucie humoru i nie obrażam się, gdy mówi, że to z mojej historii literatury afrikaans Południowoafrykańczycy dowiedzieli się, że ją mają, tę literaturę, i że może jest więcej mojej historii niż ich literatury. Ojtamojtam! myślę sobie, za kilka miesięcy ukaże się w RPA angielski przekład to dopiero będzie ostra jazda bez trzymanki. Przyjaciel jeszcze o tym nie wie. Ja za to wiem, że jego cięta uwaga to specyficzna postać pochwały, jak angielski understatement, albo polskie broń-boże-nie-pochwalić. Ale wiem też, że mój przyjaciel potrafi się zaangażować na serio. Intelektualnie, emocjonalnie, moralnie. Nie chcę jednak zdradzać jego tożsamości, bo jest osobą rozpoznawalną publicznie właśnie z powodu tego zaangażowania.

Nie wiem jak często zagląda na bloga Antyle Holenderskie 2014, albo Antwerpia 2014, ale chyba czytał jak dotąd dokładnie, może nawet podczytuje regularnie, bo jak się spotykamy, to robi zawsze jakąś aluzję. A to do blogerów, a to do blogujących profesorów, a to do jakiegoś poruszonego przeze mnie tematu. Tak mimochodem, ni stąd, ni zowąd. A ja nic, nie podejmuję wątku. O blogu nie rozmawiamy, bo mamy wiele innych tematów, z których jeszcze nie wykłóciliśmy się przez ostatnie kilka dziesiątków lat. Tak mało jest ludzi, z którymi można się pokłócić o sprawach, a nie ze sobą nawzajem. Osobę trzeba pielęgnować, spierać się o świat.

Dwa dni temu przyjaciel przesłał mi sms'a, że w tygodniku "Polityka" jest artykuł o Antylach. O, dzięki! Nabyłem, choć właściwie przestałem ostatnio kupować periodyki, krucho z czasem, coraz bardziej. Dopiero dziś zaglądam do tygodnika. Numer 33 (2971) z reportażem pt. Trochę Holandii na Antylach. Miałem problemy, aby go znaleźć. Kartkuję, przeglądam, w końcu jest - na końcu! Na antypodach "Polityki", jak na Antyle przystało. Tekst umieszczono, chciałoby się rzec, na szarym końcu. I faktycznie szarym.

(fot. Ilona Wiśniewska / Polityka)

No i zaczęło się. Od tego zdjęcia. Ki diabeł, pomyślałem sobie widząc na fotografii to przydymienie. Nie powiem, by mnie ta kolorystyka sponiewierała artystycznie, choć jest przecież coś intrygującego w takim udramatyzowaniu, skandynawskim jakimś odcieniu kryminalnym, sponurzeniu  karaibskiego krajobrazu, pogłębieniu ciemnych barw. Nieprawdaż? Jednak trochę mnie to spopielenie zaskoczyło, choć ja sam dowodziłem, tutaj na blogu, że Antyle to nie świecące słońce i uśmiechnięci Murzyni (nie tylko i nie zawsze). Ma to zresztą zastosowanie do wielu innych, by sięgnąć do słownika agencji turystycznych, 'destynacji', które w Europie uznaje się za egzotyczne.

Kartkuję dalej tygodnik. Kolejne cztery zdjęcia podobne: artystycznie przybrudzone. Nie znajduję uzasadnienia. Ani w motywach na fotografiach, ani w samym tekście. Na początku się jeszcze powstrzymuję, odmawiam sobie Internetu, Internetowi zresztą też odmawiam, ostatecznie jednak przegrywam z kuszącą łatwością wyszukiwarki i z samym sobą i googluję autorkę. Wedle zasady: jeśli nie ma cię w google, to nie ma cię w ogóle. To chyba ona? Czy też zbieżność nazwisk? Podobno mieszka na Spitsbergenie. Nie wiem, jak tam jest. Nie byłem. Piękne jest zdjęcie jej autorstwa, które umieściła na okładce własnej książki o Spitsbergenie. Ale może właśnie to miejsce na północy tłumaczy wybraną kolorystykę: im dalej od równika tym inny kąt padania promieni słonecznych, inaczej się rozpraszają, zupełnie jakby inna część widma stawała się widoczna, zaczynała dominować. Rozumiem, że po Holendrze Willemie Barentsie, odkrywcy Spitsbergenu (dokąd autorka kilka lat temu przeniosła się z gorącego Wrocławia, by się ochłodzić), zaintrygowały ją inne wyspy związane z Holandią.


Niedawno, w 2011 roku, wykorzystując dzienniki rozbitków, Holendrzy zrobili interesującą ekranizację dla młodzieży.

(www.novazembladefilm.nl)

Tylko, że na Północy barwy są stonowane, a na Antylach wszystko jest na ogół w ostrych kolorach. Począwszy od słońca, niemiłosiernie żółtego za dnia, a o poranku lub o zachodzie napowietrznie czerwonego, przez wszystkie odcienia morza i nieba: od rozcieńczonego błękitu po granaty navy blue, aż po wiatr. Tak, wiatr. Podejrzewam, więcej, wiem, że na Antylach wiatr też ma swoją barwę, nie wiem jeszcze dokładnie jaką, ale dajcie mi czas - domyślę. Na wyspach dominują jasne, krzyczące kolory, a kontrasty są mocne, nawet jeśli wiecznozielona roślinność bywa przykurzona pyłem z polnych dróg, a na Arubie, o której mówi ten reportaż, wiele jest takich dróg.

(fot. J. Koch)


                                     (fot. J. Koch)

Nawet jeśli zdjęcie robi się pod wieczór i przez brudną szybę samochodu, jak to poniżej, więc jest nieostre, to zawsze znajdą się wyraziste kolory, na przykład budynków, które dosłownie, a nie tylko w przenośni, biją po oczach.

(fot. J. Koch)
Więc jak miałbym zgodzić się na takie barwne przekłamania, na rozsypywanie na wyspach popiołów? Przeglądam własne zdjęcia z Aruby. Są różne, bo wyspa jest bardzo zróżnicowana. Rozumiem ukrytą niechęć autorki do turystycznych miejsc, plaż, hoteli, rajskich widoczków z folderów. Czuję jej zainteresowanie zwykłym człowiekiem. Podzielam hipnotyczną fascynację degrengoladą San Nikolas - nie tylko rozpadem dekadenckim, bo widoczne są ślady minionej świetności, ale też dramatycznym, bo problemy społeczne nie dają się ukryć (San Nikolas jest mi bliskie, bo tam właśnie miałem w maju wykłady). Jestem zaskoczony widokiem opuszczonych willi na dawnym amerykańskim osiedlu, gdzie sceneria przypomina plan katastroficznego filmu. Ze zgrozą dostrzegam, że najładniejsze plaże w południowo-wschodniej części wyspy zajęły rafinerie. Zżymam się, że domy pobudowane niegdyś dla pracowników zagranicznych koncernów stoją teraz opuszczone i straszą. Czyż zdjęcia nie powinny tego zróżnicowania pokazać?

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)
Tytuł artykułu zapewne pochodzi od redakcji: Trochę Holandii na Antylach. Jest jednak nieco mylący, ale nie dlatego, że na Antylach nie ma w jakimś sensie Holandii, tylko, że tekst jest o Arubie, a nie o Antylach. Czytam dalej i myślę sobie, oj, będę musiał trochę pobelferzyć. Nie ma języka 'holenderskiego', tylko 'niderlandzki' (Nederlands). Tak już mówimy od początku lat osiemdziesiątych. I nie ma 'Królestwa Holandii' tylko 'Królestwo Niderlandów'. Ja sam spierałem się z tłumaczką Lisettą Stembor, gorącą orędowniczką zmiany nazwy, że lepiej zachować dawne określenie. Ale dopięła swego, pisząc przez lata pisma-petycje do ministerstwa spraw zagranicznych w Hadze. W efekcie mamy sytuację, która - choć wbrew tradycji języka polskiego ('Niderlandy' jako pojęcie historyczne) - poniekąd lepiej odpowiada istniejącej złożonej strukturze administracyjnej. Jest więc 'Królestwo Niderlandów' (Koninkrijk der Nederlanden), powiedzmy 'państwo', i mamy 'Holandię' (Nederland), niech będzie 'kraj'. Kwestię prowincji 'Holandia Północna' i 'Holandia Południowa' (Noord-Holland, Zuid-Holland) pominę, sytuacja terminologiczna i tak jest już kryzysowa. Powinienem właściwie w tym miejscu odesłać do mojego wpisu pt. Nie ma Antyli.

(fot. J. Koch)
Mam też wątpliwości, czy nazwa 'florin arubański' jest optymalnym i adekwatnym polskim odpowiednikiem AWG. Po angielsku mówi się 'Aruban florin', a po niderlandzku 'Arubaanse florin' wzgl. 'florijn'. Argumenty są podobnie historyczne i językowe, co w przypadku 'Niderlandów' / 'Holandii'. Kiedy Holendrzy mieli jeszcze swoją walutę, to mówiliśmy - właśnie! - o 'guldenach', gdyż 'floreny' były historycznie określone. Więc chyba wpada per analogiam mówić o 'guldenach' na Arubie. Wolę zatem 'guldena arubańskiego' od 'florina', którego używa autorka reportażu w "Polityce". Ale pewnie i tak pogodzi nas używany powszechnie na Arubie 'amerykański dolar' (uwaga: nie 'talar'!). Tak już bywa. W ostatecznym rozrachunku decyduje ekonomia.

(fot. J. Koch)
Poza tym przeczytałem reportaż z zainteresowaniem. Wszystko, co o Antylach, jest mi teraz bowiem bliższe i bardziej osobiste. To już nie lektury, dystans literatury, książkowe historie, fotki w kolorowych czasopismach czy zdjęcia w Internecie, lecz konkretni ludzie, sytuacje, obrazy.

(fot. J. Koch)

                                                                                        (fot. J. Koch)

P.S.
Nie uważam, by piwo było na Arubie "w puszkach o niemożliwej pojemności 0,2 l". Ze względu na panujące wysokie temperatury to bardzo praktyczne rozwiązanie: piwo nie zdąży się ogrzać. Trzeba po prostu domówić kolejne 0.2 l. Prosto z lodówki!


Trasa pomnikowa

Po Oranjestad spacerowałem dwukrotnie trasą pomnikową. Tak ją sobie nazwałem. W przestrzeń miasta wpisano szereg pomników - niekiedy miałe...