Podchodzę do tematu. Nie wiem jak zacząć. Nie wiem od czego. Ale przerwa w pisaniu bloga, od połowy
sierpnia, nie ma tutaj nic do rzeczy. Chodzi o prace moich antylskich studentów. Chcę o nich napisać. Ale nie wiem jak. Tak po prostu nie mogę. Nie mogę przecież wejść w szczegóły, bo obowiązuje mnie tajemnica. Tak, właśnie. Zupełnie jak tajemnica spowiedzi.
|
(fot. J. Koch) |
W jednym z zadań mieli napisać do swoich ojców o ich wzajemnym stosunku.
To było najciekawsze.
I najtrudniejsze.
Ale po kolei.
Prace spływały w kilku falach. Największa na przełomie czerwca i lipca. Potem fala odbita w sierpniu. Niedawno pokropiło jeszcze ostatnimi esejami.
|
(fot. J. Koch) |
Część studentów się spóźniła, ale w kilku przypadkach powstało
qui pro quo. Jak się okazało część z nich używa innych imion, a nawet nazwisk w mailach i kontaktach ze mną, ale inne formy były wzmiankowane na oficjalnej liście, którą dostałem z Uniwersytetu Curacao. Ale w końcu pokonaliśmy i te przeszkody. Wszystkie prace już przeczytałem, oceniłem i odesłałem z powrotem. Aż szkoda, że ten akord końcowy moich zajęć na wyspach już wybrzmiał. Było jak u Mozarta - końcówka miała swoją wewnętrzną strukturę i dramatyzm. Zupełnie jakby kompozytor nie chciał się rozstać z utworem. A po ostatnim dźwięku wszystkim się zdawało, że akord wciąż brzmi jeszcze... Zgodziłem się na przedłużenie terminu. I ze względu na studentów, i ze względu na siebie. Studenci to przecież pracujący nauczyciele, matki i ojcowie dzieciom, rodzinom, ba, całym rodom, gdyż antylskie wspólnoty rodzinne są liczne. A ja... cóż ja?
Ja, jak zwykle - idee wędrowne, pisaniny, przemieszczenia. Nie tylko na linii Wrocław-Poznań. Najpierw był lipcowy wyjazd do Domu Tłumacza w
Antwerpii. Potem w sierpniu trzy tygodnie na akademickie 'pisanki' we własnym domu. Intensywny czas. Sierpień spędzony na pisaniu w domowej bibliotece (to za dnia), a przegadany na balkonie (to wieczorami). Wyjątkowy czas. Wyrwany z codzienności, wyrwany z całego roku. Dom własny jak letniskowy. Poniekąd... Właśnie taki kojarzy mi się z haustem powietrza, gwałtownym, nieoczekiwanym, zachłyśnięciem się, jak wolnością. Albo z długim dystansem, o ustalonym rytmie, bez przerw, bieganiny. Albo z czasem zagnieżdżonym w jakieś luce... w czasie.
|
(fot. J. Koch) |
(Przypominiał mi się głos prof. Jacka Fisiaka, kiedy był dyrektorem poznańskiej anglistyki i grzmiał na plenarnych zebraniach, gdy zauważył, że się
output zmniejszał w jednostce: "Mówicie, że nie macie czasu pisać w ciągu roku!? Macie sześć tygodni urlopu: trzy na wypoczynek, trzy na napisanie artykułu." Ja akurat raczej nie potrzebowałem zachęty - jeśli już, to może nawet zniechęcania - ale coś jest na rzeczy, w tym
memento... szefa).
|
(fot. J. Koch) |
No i wreszcie na przełomie sierpnia i września nastały dwa tygodnie prawdziwego
urlopu. A w końcu, tuż przed rozpoczęciem roku akademickiego, konferencja w Pretorii. Tak, okres bez zajęć to bynajmniej nie
wakacje z duchami, raczej wakacje z książkami, czytankami, 'pisankami'. Kompleks nieodrobionych lekcji to przekleństwo naukowca. Taki los.
Tak jak kompleks tego blogu: chciałbym napisać o pracach moich studentów na zadany przeze mnie samego temat. Miało być o ich ojcach. To mógł być wiersz lub esej. Albo list w stylu 'to zawsze chciałem Ci powiedzieć'. Aby było łatwo zacząć rozmowę. A ja tymczasem nie wiem jak zacząć tego bloga. Spróbuję raz jeszcze. Za jakiś czas...
|
(fot. J. Koch) |